Miesiące zabiegów i dostarczania argumentów na nic się zdały, wreszcie sprawa praw autorskich, dyrektywy DSM i roli państwa w negocjacjach wydawców z big techami skończyła się protestem mediów. Big techy zareagowały obcięciem zasięgów krytycznych dla siebie tekstów, dobitnie pokazując, o co toczy się gra. A na X możemy przeczytać wiele informacji autorstwa Google o tym, jakie wspaniałości da natychmiastowa implementacja dyrektywy DSM.
Polska przyjmuje ją jako ostatnia w Unii, dzięki czemu może wziąć pod uwagę doświadczenia innych krajów. Bardzo dokładnie opisuje to w analizie dla Instytutu Zamenhofa Sylwia Czubkowska.
Dyrektywa powstała jako odpowiedź na rosnące dysproporcje między potencjałem negocjacyjnym poszczególnych państw a korporacjami. Hiszpania, która jako pierwsza już w 2014 roku wprowadziła obowiązek zawierania umów między platformami a wydawcami, doświadczyła siarczystej reakcji – Google News wycofał się z jej rynku na osiem lat.
Wyciągając wnioski z tego doświadczenia, kraje europejskie występują razem, pokazując, iż są dużym, bardziej znaczącym rynkiem, który trudniej jest zaszantażować. Problem w tym, iż każde państwo wdraża dyrektywę po swojemu, co daje big techom okazję, żeby wylobbować czy wymusić lepsze dla siebie warunki. To nie jest trudne, wystarczy pogrozić odpowiednim politykom ucięciem zasięgów przed kampanią wyborczą, tak jak to było w Polsce, żeby pozwolili pozarabiać platformom na braku regulacji parę miesięcy, a choćby lat dłużej.
Czubkowska opisuje przykład Francji, który powinien być ostrzeżeniem dla naszych ustawodawców. Francja wdrożyła DSM w 2019 roku jako pierwsza. W reakcji na to Google zmienił system wyświetlania, ukrywając podglądy treści wydawców. Doszło do procesów, które pokazały kolejną nierównowagę między wydawcami a big techem – pieniądze, które można przeznaczyć na procesy. Google naruszał warunki zawartych już umów i przeciągał procesy. To stała zagrywka wielkich platform: mają pieniądze i procesują się nie w dobrej wierze, w celu ustalenia konsensusu, ale w celu wykończenia finansowego przeciwnika.
Dlatego kolejne kraje wdrażając DSM żądały właśnie dobrej woli przy negocjacjach, przejrzystości, czyli dostarczania przez platformy wydawcom dokładnych danych o wykorzystaniu treści i przychodach wynikających z tego wykorzystania. Kolejnym wnioskiem płynącym z tych doświadczeń jest powoływanie do negocjacji między wydawcami a big techem strony państwowej, w przypadku Polski miałby to być UOKIK. Takie właśnie trzy poprawki zaproponowała Lewica i zostały one odrzucone.
Wydawcy chodzili nie tam, gdzie trzeba
Od wolności i w ogóle istnienia mediów zależy nasze bezpieczeństwo, poziom debaty, a za tym jakość rządów. Czemu więc miesiące zabiegów okazały się nieskuteczne? Bo wydawcy chodzili nie tam, gdzie trzeba. Sprawę wyjaśnił senator Tomasz Grodzki. Nie ma, iż za darmo. Jak się coś chce od feudała, to należy się przymilić, zaproponować wymianę, korzyść, choćby taką całkiem symboliczną, jak audycja czy materiał dziennikarski o drogiej dla senatora sprawie. Ustaw się w kolejce, kliencie – taki jest przekaz urzędnika państwowego wyższej izby parlamentu demokratycznego państwa.
Prócz tego, iż to nieeleganckie, nieprzyzwoite i nie uchodzi, to w pewnym sensie Tomasz Grodzki wskazał na pewien istotny fakt, a mianowicie nierównowagę argumentów. Kiedy od tygodni po Sejmie i Senacie chodzi „miła przedstawicielka Googla”, jak jest opisywana, dysponująca prawdopodobnie wieloma argumentami, jak miejsca pracy, zasięgi, innowacje, zaproszenia, blichtr, pieniądze i sława, to naprawdę, mogliby się wydawcy pofatygować i upichcić jakiś miły senatorskiemu sercu program. Senator ma swoje drobne feudalne przyzwyczajenia, które trzeba uszanować. Lubi sławę, lubi bywać, lubi mieć w porządku skarpetki. To już wiedzieliśmy, teraz wiemy też, iż milsze niż zasady, wolność mediów, czy demokracji, są mu gesty łechcące ego.
Na szczęście mamy też Donalda Tuska. W środę odbyło się spotkanie premiera z wydawcami.
Trwało ono dość długo, choć nie wiem, czy tak długo jak z rolnikami. Bez mediów (!), ale przyniosło zobowiązanie, iż już w ciągu najbliższego tygodnia poprawki przygotowane przez Lewicę zostaną przepisane na poprawki koalicyjne i mimo wcześniejszych zapewnień, iż teraz się nie da, iż takie negocjacje to później, bo DSM trzeba wprowadzić gwałtownie – ustawa, która wzmacnia pozycję wydawców wobec big techów, ma wejść w życie jeszcze w sierpniu. Co oczywiście będzie tylko – jak zapowiada Czubkowska – zamknięciem pewnego rozdziału, a otwarciem kolejnego, bo pewne jest, iż „nie mamy co liczyć na szybkie i polubowne umowy mediów z big techami”.
Na środowym spotkaniu z wydawcami prócz premiera obecni byli: marszałkini Senatu Małgorzata Kidawa-Błońska, ministra kultury Hanna Wróblewska, szef komitetu stałego rządu Maciej Berek i szef KPRM Jan Grabiec.
Po spotkaniu padły zapewnienia, iż rząd nie boi się big techów, iż wolność mediów jest warunkiem istnienia demokracji, iż niezależność mediów leży w interesie władzy.
Całe szczęście, iż Donald Tusk zdecydował się na spotkanie z wydawcami. Niezależnie od motywacji: może zależy mu na tym, by wzmocnić nasze szanse w walce z dezinformacją, może na tym, by big techy płaciły w Polsce podatki, może nie chce, by progresywnym myśleniem wyróżniła się tylko Lewica, zwłaszcza kiedy Sejm odrzucił ustawę dekryminalizującą aborcję, również głosami posłów Koalicji 15 października.
Przeprowadzając tę ustawę dowodzi, iż jest w najsilniejszej możliwej pozycji. Nie musi obawiać się big techów ani się do nich łasić, może szybką decyzją rozwiązać trwający miesiącami proces. A także dać przykład politykom z własnych szeregów, którzy się ośmieszają, jak senator Grodzki.