Prolog – Poczęcie niewoli
Wolność nigdy nie jest stanem danym raz na zawsze. Jest raczej chwilą — momentem błysku między jednym przymusem a drugim. Czasem — przebłyskiem świadomości, iż coś można by zrobić inaczej. Ale choćby wtedy pojawia się pytanie: czy naprawdę można?
„Człowiek rodzi się wolny, a wszędzie jest w kajdanach” — pisał Rousseau[1]. ale od pierwszego oddechu człowiek zostaje wpleciony w układ zależności: w rodzinę, język, kulturę, historię, prawo i system. Ktoś za niego decyduje, zanim jeszcze nauczy się mówić. Ktoś myśli za niego, zanim zdąży nauczyć się wątpić. Ktoś wybiera — zamiast niego i często wbrew niemu. Można to nazwać opieką. Można też: tresurą.
„Niewolne poczęcie” to nie metafora rodem z dystopii [2] – to opowieść o świecie, który wygląda jak wolny, mówi językiem wolności, reklamuje się jako wyzwolony… a jednocześnie coraz precyzyjniej steruje ludzkim myśleniem, pragnieniami i instynktami.
To układ, w którym wolność nie znika nagle. Nie zostaje odebrana siłą. Ona się rozmywa — zmiękczona językiem, przykryta troską, zamieniona na bezpieczeństwo, wygodę, progres. Trudno wskazać moment, w którym przestałeś być wolny. Nie było puczu. Nie było rozkazu. Było kliknięcie. Subskrypcja. Regulamin. Zgoda. Odruch.
To traktat o tym, jak się rodzi niewola — nawet, a może właśnie tam, gdzie na ustach wciąż krzyczy się o wolności. To nie lament nostalgiczny za złotym wiekiem, którego nie było. To próba opisania mechanizmów, które działają po cichu — i które, jeżeli się ich nie nazwie, działają jeszcze skuteczniej.
„Traktat” ten rozumiem nie w sensie akademickim czy scholastycznym, ale w klasycznym znaczeniu słowa: jako próbę systematycznej, a zarazem eseistycznej refleksji nad kondycją człowieka i społeczeństwa. „Traktat o niewolnym poczęciu” nie jest rozprawą naukową ani politycznym manifestem. To raczej próba uchwycenia mechanizmów, które kształtują współczesną niewolę — subtelną, bez przymusu, a jednak wszechobecną. Ma charakter refleksji, nie programu; diagnozy, nie recepty.
Nie stawiam tezy. Nie ogłaszam manifestu. Zapraszam do wspólnego wątpienia. Bo może to właśnie ono — ciche, nieefektowne, niepewne — jest ostatnim przyczółkiem wolności.
Przypisy
[1] Jean-Jacques Rousseau (1712–1778) – francuski filozof, autor dzieła Umowa społeczna. Jego słowa „człowiek rodzi się wolny, a wszędzie jest w kajdanach” stały się jednym z najbardziej znanych aforyzmów filozofii politycznej. [2] Dystopia – wizja społeczeństwa przyszłości, w którym dominuje opresja, kontrola i zniewolenie. Przeciwieństwo utopii. Przykłady literackie: Rok 1984 George’a Orwella, Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya.- Nadbudowa na nowo — czyli kto dziś tłumaczy świat
Czy baza wciąż dyktuje nadbudowie — czy nadbudowa zaczęła produkować własną bazę?
Dawniej nadbudowa[1] miała twarz ideologa. Czasem brodatego, czasem w mundurze, czasem w wykrochmalonym kołnierzu. Miała zadanie: legitymizować władzę, tłumaczyć świat zgodnie z interesem klasy panującej i organizować myślenie w ramach wytyczonych przez centrum decyzyjne. W komunizmie nazywano to wprost — „nadbudowa” miała być zwieńczeniem bazy, czyli stosunków własności. W teorii oddzielona, w praktyce — podporządkowana.
Dziś ten mechanizm wrócił, ale w bardziej miękkiej i złożonej formie. Zamiast komitetów partyjnych mamy fundacje, granty, instytuty, NGO[2] i think tanki[3]. Zamiast cenzury — algorytmy widzialności. Zamiast pałki — ranking. Zamiast lojalności ideowej — CV pełne certyfikatów. NGO, uzbrojone w granty i domniemane poczucie moralnej wyższości, stały się nowymi kapłanami edukacji, narzucającymi narracje pod pozorem postępu. Ich siła tkwi w miękkiej władzy – dostarczają gotowe programy, które szkoły przyjmują z braku alternatyw, marginalizując rodziców, jak w sporze o edukację seksualną w Polsce czy programy genderowe w Niemczech. Finansowane przez globalne fundacje, odzwierciedlają interesy grantodawców, a nie lokalnych wspólnot, co czyni ich wpływ coraz mniej przejrzystym.
Nowa nadbudowa to nie ideologia w tradycyjnym sensie, ale język, styl, format. To sposób, w jaki tłumaczy się rzeczywistość tak, by pasowała do aktualnych interesów właścicieli kanałów komunikacji i dystrybucji myśli. Tych, którzy decydują, co się „nadaje” do debaty publicznej, a co jest „nieodpowiedzialne”, „nieprofesjonalne”, „nienaukowe”. Dziś nadbudowa tłumaczy, co jej każe właściciel kanałów myśli.
Nie chodzi już o to, kto produkuje idee. Chodzi o to, kto może je przełożyć na język zrozumiały, zaakceptowany, a co ważniejsze — dopuszczony do obiegu. Nadbudowa stała się usługą, której celem jest tłumaczenie myślenia — niekoniecznie własnego.
Wyrosła z tego nowa klasa: dawniej partyjna, dziś międzynarodowa, certyfikowana, mobilna. Zna języki (zarówno dosłownie, jak i figuralnie), potrafi tworzyć narracje, przemieszczać się między instytucjami i grantami, między panelami a webinarami[4]. Jest elastyczna — ideologicznie i zawodowo. A przede wszystkim lojalna nie wobec prawdy, ale wobec procesu: peer review[5], procedury, etyki instytucjonalnej. To ona tłumaczy świat, bo uzyskała legitymację, by to robić.
Ale czy mamy do czynienia z myśleniem — czy tylko z tłumaczeniem myślenia? Kto dziś naprawdę szuka sensu, a kto tylko odtwarza szablon dopuszczalnej refleksji? Ilu pozostało myślicieli, a ilu tłumaczy idei na język „zrozumiały dla odbiorcy końcowego”? Kiedyś pytano: kto posiada środki produkcji? Dziś może warto zapytać: kto posiada środki redakcji myśli — i czy możemy je odzyskać?
Przypisy
[1] Nadbudowa – pojęcie z filozofii Karola Marksa, oznaczające instytucje, ideologie, prawo i kulturę, które wyrastają z „bazy”, czyli stosunków ekonomicznych i własnościowych. [2] NGO (ang. Non-Governmental Organization) – organizacja pozarządowa, niezależna formalnie od państwa, działająca w sferze społecznej, edukacyjnej czy humanitarnej. [3] Think tank – ośrodek analityczny lub ekspercki, często powiązany z określonymi interesami politycznymi, gospodarczymi lub ideologicznymi, który produkuje raporty, analizy i rekomendacje dla decydentów. [4] Webinar – internetowe seminarium, wykład lub spotkanie transmitowane na żywo w sieci. [5] Peer review – proces recenzowania publikacji naukowej przez innych badaczy w tej samej dziedzinie, mający służyć kontroli jakości i wiarygodności tekstu.- Konwergencja: Marks i Adam Smith idą na kolację
Czy to jeszcze spór idei – czy już tylko wspólny biznes, w którym rewolucja i wolny rynek stały się dwiema markami jednego produktu?
Adam Smith[1] wierzył, iż ludzie — kierowani racjonalnym interesem własnym — tworzą systemy wymiany, które przy odpowiednim nadzorze dają więcej korzyści niż strat. Marks[2] widział w tych systemach raczej pole walki klasowej, wyzysk ukryty za zasłoną umów i cen. Przez stulecia stali po przeciwnych stronach ideowego stołu. Aż do teraz.
Nastąpiła konwergencja[3] marksizmu z liberalizmem — i to nie jest przypadek, ale proces.
Nie chodzi o pojednanie, ale o sprytne zespolenie. Klasyczny liberalizm — ten od wolnego rynku, minimalnego państwa i racjonalnego obywatela — został już częściowo zdemontowany przez kolejne kryzysy i nierówności. Ale nie zginął. Raczej — zmutował.
W jego miejsce pojawił się liberalizm kulturowy, którego główną walutą nie jest pieniądz, ale tożsamość. Każdy ma ją prawo wyrażać, afirmować, bronić. A kto spróbuje zakwestionować — ten zostaje wykluczony z obiegu. W miejsce klas społecznych weszły grupy tożsamościowe. W miejsce walki o kapitał — walka o widzialność. W miejsce dialektyki — posty, lajki i hashtagi[4].
W tym nowym układzie marksiści dostali język walki o emancypację, a liberałowie — narzędzia rynkowe do jej monetyzacji. Każdy konflikt, każda różnica, każdy ból społeczny może zostać dziś przetworzony na produkt ideologiczny: kampanię, serial, grant badawczy, program szkoleniowy, certyfikat poprawności.
Ideologia stała się towarem — sprzedawanym przez elity, konsumowanym przez masy.
Dawniej idee rodziły rewolucje. Dziś rodzą kursy e-learningowe[5] i pakiety ESG[6]. Dawniej ideolog był niebezpieczny, bo wierzył. Dziś ideolog to PR-owiec z doktoratem, który wie, co się dobrze klika.
Czy to Marks zwyciężył — czy został wchłonięty przez marketing? A może to właśnie marketing stał się nową formą walki klasowej — bez klas, ale z targetem[7]? Bo przecież nie ma już proletariatu — są segmenty klientów.
I kiedy Smith i Marks spotykają się dziś przy jednym stole — nie rozmawiają już o sprzecznościach systemu. Raczej negocjują, jak sprzedać nową wersję świata, w którym wszystko ma wartość rynkową. choćby rewolucja.
Przypisy
[1] Adam Smith (1723–1790) – szkocki filozof i ekonomista, autor Bogactwa narodów, uważany za ojca ekonomii klasycznej. [2] Karol Marks (1818–1883) – niemiecki filozof, ekonomista i działacz polityczny, twórca teorii materializmu historycznego i krytyki kapitalizmu. [3] Konwergencja – proces zbliżania się do siebie różnych idei, systemów lub technologii, które wcześniej uchodziły za przeciwstawne. [4] Hashtag – słowo lub fraza poprzedzona znakiem „#”, używana w mediach społecznościowych do grupowania treści i zwiększania ich widoczności. [5] E-learning – nauczanie zdalne przez internet, często w formie kursów online. [6] ESG (Environmental, Social, Governance) – zestaw standardów oceny działalności firm pod kątem środowiskowym, społecznym i ładu korporacyjnego. [7] Target – w marketingu oznacza grupę docelową, do której kierowana jest reklama lub produkt.III. Demokracja bez ludu — populizm jako grzech pierworodny
Populizm[1] to demokracja, która przestała być grzeczna.
W teorii wszystko się zgadza. Lud wybiera. Przedstawiciele reprezentują. Władza podlega kontroli. W teorii.
W praktyce coraz częściej demokracja staje się rytuałem bez treści — z góry ustalonym widowiskiem, w którym widowni zostaje prawo do oklasków, ale nie do zmiany scenariusza. Mówienie w imieniu ludu zaczyna uchodzić za coś podejrzanego, a choćby — niebezpiecznego. „Populizm!” — krzyczą ci, którzy zawłaszczyli język demokracji, ale stracili kontakt z jej sensem.
Populizm stał się grzechem pierworodnym współczesnej polityki. Nie dlatego, iż jest niedemokratyczny, ale dlatego, iż przypomina zbyt dobitnie, czym demokracja miała być: oddaniem głosu tym, których nikt nie pyta.
Dlaczego więc to właśnie populizm budzi taką furię elit? Bo zdejmuje im maskę. Pokazuje, iż demokracja zbyt długo była zarządzana jak firma: z zarządem, radą nadzorczą i PR-em, ale bez realnego udziału wspólników. A przecież miała być wspólnotą.
Dziś „populizm” przestaje być obelgą. W coraz szerszych kręgach społecznych — szczególnie poza wielkomiejskimi elitami — słowo to traci swój pejoratywny[2] charakter. Dla wielu ludzi oznacza po prostu próbę obrony ich interesów, głosu, stylu życia, który elity — medialne, eksperckie i urzędnicze — uznały za nienowoczesny, niepostępowy lub nieoświecony.
Tymczasem nadbudowa intelektualna, żyjąca w informacyjnej bańce — kształtowanej przez granty, media i środowiska akademickie — przez cały czas posługuje się „populizmem” jako wyzwiskiem. Nie zauważa, iż coraz więcej ludzi odbiera ten termin nie jako obelgę, ale jako etykietkę przynależności do obozu sprzeciwu wobec pogardy.
To nie populizm się zradykalizował — to jego przeciwnicy skrajnie się zinstytucjonalizowali.
Oligarchizacja Wschodu i Zachodu — różne metody, ten sam cel
Na Wschodzie demokracja często jest tylko atrapą. Wynik wyborów znany, karty rozdane, lud pod kontrolą. Tu rządzi pałka i represja. Tam, gdzie trzeba — łamie się kręgosłupy i wolę.
Na Zachodzie demokracja przeszła subtelniejszy proces — oligarchizacji przez kooptację[3]. Tutaj nie trzeba pałować. Wystarczy marchewka: kredyt, grant, zaproszenie do panelu, możliwość zostania „ekspertem”. Wystarczy rozbić lud na nisze, mniejszości, segmenty — które można obsłużyć, zadowolić, wyciszyć.
Demokracja liberalna stopniowo przestała być o ludzie, a zaczęła być o tym, kto może przemawiać w jego imieniu. Władza nie opiera się już na sile argumentów, ale na autorytecie certyfikatów, instytucji i uznanych nazwisk. Lud zaś — ten realny, z twarzą sąsiada, głosem robotnika, losem bezrobotnego — stał się nieobecny, bo niewygodny.
Kto dziś reprezentuje lud, jeżeli nie wolno mówić w jego imieniu? I co się dzieje, gdy ten lud zaczyna mówić sam — i mówi nie tak, jak trzeba?
Odpowiedź przychodzi szybko: dezinformacja[4], ekstremizm[5], mowa nienawiści[6], zagrożenie dla demokracji.
A może to demokracja boi się dziś tego, co miało być jej fundamentem — niegrzecznego, nieuczesanego, niecertyfikowanego ludu?
Przypisy
[1] Populizm – nurt polityczny (lub styl polityki), który odwołuje się do „zwykłych ludzi” przeciwko elitom. Często używany pejoratywnie przez przeciwników jako zarzut. [2] Pejoratywny – nacechowany negatywnie, używany w znaczeniu obraźliwym lub deprecjonującym. [3] Kooptacja – proces włączania nowych członków do instytucji czy elity nie przez wybory, ale poprzez zaproszenie od już istniejących członków. [4] Dezinformacja – celowe rozpowszechnianie fałszywych lub wprowadzających w błąd informacji w celu manipulacji opinią publiczną. [5] Ekstremizm – postawa lub ideologia odrzucająca kompromis i stosująca skrajne środki w polityce lub społeczeństwie. [6] Mowa nienawiści – wypowiedzi publiczne obrażające lub nawołujące do nienawiści wobec osób lub grup ze względu na cechy takie jak rasa, religia, płeć, orientacja.- Ład, który się sam tworzy… albo tworzy się sam
Kapitał lubi ciszę — ale jeszcze bardziej lubi święty spokój ideologiczny.
Czy istnieje centrum dowodzenia? Czy ktoś pociąga za sznurki, rozdaje role, ustawia pionki? To pytanie, które wraca jak bumerang — od teorii spiskowych po systemowe analizy.
Ale być może najgroźniejsze systemy to te, które nie potrzebują centralnego dowodzenia. Bo nie muszą. Bo już się samonapędzają — jak perpetuum mobile[1] interesów, zależności i obopólnych korzyści.
Instytucje czy ekosystem?
Sądy, uniwersytety, media — z pozoru bastiony niezależności. Ale gdy spojrzeć głębiej, zaczynają przypominać ekosystem powiązań, w którym wszyscy zależą od wszystkich — i nikt nie chce naruszyć spokoju. Granty, recenzje, zaproszenia na konferencje, prestiżowe cytowania — to nie tylko elementy kariery, ale też mechanizmy ułagodzenia przekazu.
Krytyka systemu musi mieścić się w systemie. Wtedy jest „odważna”. Poza nim — jest „nieodpowiedzialna”.
Władza nie polega już na brutalnej dominacji. Polega na tym, by tak ustawić reguły gry, żeby nikt nie chciał ich podważać. To, co Foucault[2] nazywał „mikrofizyką władzy”: nie widać jednej ręki, ale czuć sieć powiązań i presji.
Samoorganizacja układu — komfort bez odpowiedzialności
Nie trzeba już dyrektyw. Wystarczy klimat. Taki, w którym wiadomo, co wypada. Co się „przyjmuje”. Czego „lepiej nie mówić”. Mechanizm przypomina termostat: wystarczy ustawić odpowiednią temperaturę w systemie wartości, a cała reszta dostosuje się sama.
Kapitał — ten realny, finansowy — lubi ciszę. Ale jeszcze bardziej lubi święty spokój ideologiczny. Potrzebuje świata, w którym nie kwestionuje się pojęć, tylko uczy ich na nowo. W którym nie pada pytanie: „dlaczego tak?”, ale raczej: „jak to opakować, żeby wyglądało nowocześnie?”.
Powstały dziesiątki organizacji, które miały być wspólnotami nowego typu — dobrowolnymi, inkluzywnymi, otwartymi. Ale z czasem zaczęły działać jak ich poprzednicy: ustanawiają składki, które miały być elastyczne, ale są coraz bardziej obowiązkowe. Tworzą fundusze, które miały służyć wszystkim — ale służą nielicznym. A ci nieliczni, pod hasłami równości, dzielą środki, prestiż i głos według własnych kryteriów — nie zawsze jasnych, często uzależnionych od „lojalności” lub zgodności z linią dominującą.
Nowa wspólnota zaczyna przypominać starą oligarchię — tylko lepiej mówi o inkluzywności[3].
I w ten sposób budujemy ład bez ładu. System, który nie ma centrum, ale ma strukturę silniejszą niż dyktatura — bo dobrowolnie zaakceptowaną przez tych, którzy chcą w nim żyć, awansować, zaistnieć.
To nie jest już „niewolnictwo”. To komfort, który sam siebie strzeże.
Przypisy
[1] Perpetuum mobile – hipotetyczna maszyna, która działałaby wiecznie bez dostarczania energii z zewnątrz; symbol układów „samopodtrzymujących się”. [2] Michel Foucault (1926–1984) – francuski filozof, analizował mechanizmy władzy, które działają nie centralnie, ale poprzez sieć instytucji, norm i dyscypliny. [3] Inkluzywność – zasada otwartości i włączania różnych grup (np. mniejszości) w życie społeczne, polityczne lub edukacyjne; często deklarowana, ale nie zawsze realizowana.- Cywilizacja głupków i odwaga wątpienia
Im mniej wiesz, tym bardziej jesteś pewien — kto hamleci, jest przegrywem.
Kiedyś mądrość była cnotą — a może raczej: mądrość jako wątpliwość, niepewność, skłonność do zadawania pytań. Dziś — w dobie szybkich sądów, skrótowych emocji i zero-jedynkowego podziału na rację lub przegraną — wątpliwość stała się oznaką słabości.
Tylko głupi się waha. Tylko przegrani pytają. Zwycięzcy „wiedzą”.
Aleksander i miecz do rozwiązywania problemów
Mit o przeciętym węźle gordyjskim[1] miał być symbolem siły i determinacji. Ale może był też symbolem niecierpliwości i pogardy dla subtelności? Być może prawdziwa mądrość nie polegała na cięciu, ale na próbie zrozumienia splątania. Węzeł to nie przeszkoda — to informacja. Tylko iż dziś nikt nie ma czasu w rozplątywanie.
Bo mądrość nie jest medialna. Nie nadaje się do formatów 15-sekundowych. Nie da się jej zamknąć w grafice motywacyjnej. Wymaga ciszy, wątpliwości i drogi bez mapy.
Triumf pewności i pogarda dla myślących
Obserwujemy zjawisko, które można nazwać cywilizacją głupków z certyfikatami. Ludzi wytrenowanych w powtarzaniu, specjalizacji, automatyzmach — ale nie w myśleniu. Ich kompetencje są często głębokie, ale wąskie. Nie potrzebują rozumieć świata — wystarczy, iż potrafią „go obsługiwać”.
Tymczasem myślenie — to prawdziwe — to nie sprint do celu, ale mozolne rozbieranie sensów, akceptacja nieoczywistości, umiejętność wstrzymania się z osądem. „Wiem, iż nic nie wiem” — mówił Sokrates[2]. Tak myśleli klasyczni filozofowie. Tak pracowali uczeni. Tak rozumowali ci, których dziś uznalibyśmy za „niepraktycznych”.
Ale współczesna logika jest inna: nie myśl — działaj. Nie pytaj — opowiadaj. Nie analizuj — bądź widoczny.
Nowe tabu: niepewność
Nie chodzi już o to, kto ma rację. Chodzi o to, kto ma pewność siebie. To ona decyduje, kto wygrywa debatę, kto zdobywa grant, kto zostaje „autorytetem”.
W takiej kulturze wątpliwość nie jest oznaką głębi, ale słabości. Głupota ubrana w kostium pewności triumfuje nad mądrością, która waha się i drży.
A przecież to właśnie drżenie powinno nas dziś ocalić — w czasach, w których wszystko wydaje się zbyt proste, zbyt głośne i zbyt jednoznaczne.
NGO jako nowi „rodzice”
Współczesne państwo, w sojuszu z organizacjami pozarządowymi, coraz śmielej uzurpuje sobie prawo do kształtowania dzieci „na swoją modłę”. W imię nowoczesności, równości czy ochrony przed tradycją odbiera rodzicom prawo do wychowania zgodnie z własnymi przekonaniami. Nie chodzi tu o przemoc, ale o wartości, poglądy, tożsamość kulturową.
Gdy NGO, wspierane przez instytucje państwowe i unijne, forsują programy edukacyjne, rodzic, który protestuje, staje się podejrzany: reakcyjny, zacofany, groźny. System nie tłumaczy — on wdraża i wymaga. A gdy wdrażanie ignoruje zgodę, rodzi się opór. Wściekłość. I chęć odbicia wahadła. To właśnie ten impuls napędza populizm — nie z ciemnoty, ale z bezsilności wobec instytucji, które przestały słuchać, a zaczęły wychowywać cudze dzieci jak własne.
Organizacje pozarządowe, uzbrojone w granty i domniemane poczucie moralnej wyższości, stały się nowymi kapłanami edukacji, decydującymi, jakie wartości i opowieści kształtują młode umysły. Pod hasłami równości i postępu szkolą nauczycieli i lobbują w ministerstwach — wszystko to w imię „dobra”, które rzadko podlega debacie.
Nie wszystkie NGO wpisują się w ten schemat, ale ich wpływ na edukację, uwarunkowany globalnym finansowaniem i zależnościami instytucjonalnymi, staje się coraz mniej przejrzysty. Finansowane przez fundacje i korporacje, często promują interesy grantodawców ponad lokalne potrzeby, jak w sporze o edukację w Polsce czy Niemczech.
W rezultacie dziecko, które miało być wolne, rodzi się w sieci narzuconych narracji, nim zdąży zapytać: „Dlaczego?”. A przecież to pytanie – ciche, nieefektowne – jest mchem na drzewie wolności, znakiem, iż można jeszcze odnaleźć drogę.
Między pałką a ekranem — czyli jak wychowuje się „nowego człowieka”
W cywilizacji turańskiej[4] człowieka kształtuje się przez ból i lęk. Państwo jest wszystkim, jednostka — nikim. Celem jest podporządkowanie.
W cywilizacji zachodniej człowieka wychowuje się przez komfort, konsumpcję i podsuniętą wizję „siebie idealnego” — dzięki ekranu, lajka i niekończącej się obietnicy szczęścia.
„Jeden system bije, drugi nagradza — ale cel ten sam: człowiek, który nie zadaje pytań.”
To już nie jest klasyczna wojna ideologii. To wojna o format człowieka. Nie o to, czy będzie wolny — ale jak bardzo przewidywalny.
Przypisy
[1] Węzeł gordyjski – według legendy węzeł tak skomplikowany, iż nikt nie potrafił go rozwiązać. Aleksander Wielki przeciął go mieczem, co miało symbolizować prostą, siłową drogę do celu. [2] Sokrates (ok. 470–399 p.n.e.) – grecki filozof, twórca metody dialogu i krytycznego pytania. Przypisuje mu się słowa: „Wiem, iż nic nie wiem”. [3] NGO (Non-Governmental Organization) – organizacja pozarządowa, niezależna od państwa, działająca w sferze społecznej, edukacyjnej czy humanitarnej. [4] Cywilizacja turańska – pojęcie Feliksa Konecznego, polskiego historiozofa, oznaczające typ cywilizacji oparty na kulcie siły, wojny i podporządkowania jednostki państwu.- AI i „niewolne poczęcie” drugiej generacji
„Czy świat gotowy jest na hybrydę maszyny z ludzką jaźnią i wolną wolą?”
Człowiek był pierwszą istotą, która zyskała samoświadomość — i zaraz potem stworzył narzędzia, które miały mu służyć. Ale każde narzędzie, jeżeli wystarczająco długo trwa, zaczyna służyć samo sobie.
AI — sztuczna inteligencja[1] — nie jest już tylko przedłużeniem człowieka. Staje się konstruktem kulturowym i społecznym, który przejmuje zadania, język, schematy poznawcze.
Ale zadajmy pytanie odwrotne: czy to AI się uczy, czy to my się oduczamy?
Czy maszyna może mieć wolną wolę?
To pytanie wydaje się czysto filozoficzne — ale ma skutki praktyczne. Czy program, który uczy się na podstawie miliardów danych, może chcieć czegoś niezależnie od tych danych? Czy potrafi wybrać to, co nie było zaprogramowane? Czy ma intencję, cel, odpowiedzialność?
Nie wiemy. Ale bardziej niepokojące jest inne pytanie: Czy człowiek — wychowany w ideologii i marketingu — wciąż ją ma?
Jeśli decyzje jednostki są produktem algorytmicznie przewidywalnym, jeżeli wybory społeczne są zdeterminowane manipulacją emocjonalną, targetowaniem[2] i kognitywnymi skrótami, to może maszyna nie musi nas zastąpić. Może już jesteśmy zredukowani do funkcji, które ona potrafi naśladować. I to z coraz mniejszym wysiłkiem.
Czy AI będzie naszym lustrem — czy klatką?
Wielu myśli, iż sztuczna inteligencja to narzędzie — jak mikroskop czy młotek. Ale AI ma coś więcej: strukturę poznawczą, która przypomina ludzką, choć nie jest ludzka. Uczy się języka, gestów, emocji, logiki. Przyswaja nie tylko informacje, ale także nasze skróty, błędy, stereotypy.
Jeśli spojrzymy w tę maszynę, może ona odbić nasze twarze — zniekształcone, ale znajome. Ale jeżeli pozwolimy jej zdefiniować ramy, w których myślimy i decydujemy — może stać się klatką, która choćby nie musi mieć krat. Wystarczy, iż przestaniemy szukać wyjścia.
Od technologii do władzy
Technologia nie jest neutralna. Zawsze ktoś ją projektuje, rozwija, wdraża — i decyduje, do czego służy. Pojawia się więc pytanie o nową kastę technologicznych kapłanów: tych, którzy programują przyszłość, ale nie muszą się tłumaczyć z intencji. Którzy zarządzają danymi — a tym samym, społeczną rzeczywistością.
To niekoniecznie Silicon Valley[3]. To może być rząd, może fundacja, może konsorcjum. A może — najgroźniejsze — sieć wzajemnych uzależnień i niejawnych decyzji, która sama nie wie, kto nią steruje.
„Niewolne poczęcie” drugiej generacji
Wcześniej niewolnictwo zaczynało się od tego, iż ktoś narzucał człowiekowi ramy istnienia.
Dziś — człowiek rodzi się już w tych ramach, otoczony przez algorytmy, systemy i sieci. Uczy się mówić językiem narzuconym przez reklamę, politykę i platformy cyfrowe. Zanim pomyśli — już jest przetworzony.
To nowy typ niewoli: nie fizycznej, ale poznawczej. Nie poprzez bat, ale poprzez interfejs.
I najważniejsze pytanie: Czy potrafimy jeszcze uświadomić sobie, iż jesteśmy w sieci — zanim sieć zacznie myśleć za nas?
Przypisy
[1] AI (Artificial Intelligence) – sztuczna inteligencja, czyli systemy komputerowe zdolne do uczenia się, rozpoznawania wzorców, analizy danych i podejmowania decyzji w sposób przypominający procesy ludzkiego myślenia. [2] Targetowanie – technika marketingowa polegająca na precyzyjnym kierowaniu reklam lub treści do wybranej grupy odbiorców (np. na podstawie wieku, miejsca zamieszkania, zainteresowań). [3] Silicon Valley – region w Kalifornii, centrum światowych firm technologicznych i start-upów, symbol innowacji, ale też koncentracji wpływów gospodarczych i kulturowych.VII. Kastowość prawem kaduka — kto dziś decyduje, kto może decydować
„Jeśli ktoś sam decyduje, kto może być sędzią, kto może mówić, kto może tworzyć zasady — to nie mamy już do czynienia z demokracją, ale z kastą. I to nie tą z Indii, ale z uniwersytetu, fundacji, sądu czy korporacji.”
W klasycznej demokracji władza miała być rozproszona — oparta na mandacie, legitymacji, przejrzystości. Ale co się dzieje, gdy te wartości zostają wyparte przez uzus instytucjonalny, przez miękkie przejmowanie wpływów i tworzenie zamkniętych obiegów decyzyjnych?
Wtedy pojawia się kasta. Nieformalna, ale skuteczna. Często niewidzialna — ale decydująca.
Kiedy elita przestaje być funkcją zasług
Bywały elity, które zasłużyły na swoją pozycję — mądrością, odwagą, kompetencją. Były też elity z przypadku — które gwałtownie weryfikowało życie.
Dziś mamy do czynienia z elitą samopowielającą się, która swoją legitymację czerpie nie z rzeczywistych osiągnięć, ale z mechanizmów zamkniętego obiegu: prestiżowych uczelni, grantów, certyfikatów, członkostw.
Tego nie da się łatwo zakwestionować, bo właśnie ta elita ustala, kto może kwestionować.
A gdy ktoś próbuje — od razu staje się „populistą”, „nacjonalistą” albo „zagrożeniem dla demokracji”.
Ale to nie demokracja jest zagrożona — tylko kasta, która podszywa się pod jej imię.
Prawem kaduka — czyli bez prawa, ale z mandatem siły
Wyrażenie „prawem kaduka”[1] oznacza przejęcie czegoś bez formalnego tytułu — tylko dlatego, iż nikt nie oponował, iż wszyscy się przyzwyczaili, iż zbudowano wokół tego rytuał i powagę.
Tak właśnie przejęto dziś wiele pól życia publicznego. Zwyczaj staje się prawem, a powtarzane narracje — aksjomatami. Nie trzeba już otwarcie manipulować — wystarczy, iż nikt nie odważy się zapytać: „A kto was do tego uprawnił?”.
Władza nad definicjami
Kasta nie musi kontrolować każdej decyzji. Wystarczy, iż kontroluje język, w którym o niej rozmawiamy.
Kto dziś decyduje, kto jest ekspertem, a kto szarlatanem? Kto ma „autorytet”, a kto „brak kompetencji”? Kto może zasiąść w radzie, komisji, trybunale, grancie — a kto nie?
To nie są pytania o kompetencje. To pytania o system selekcji i filtracji, który staje się samowystarczalny. Jak każda kasta, ta również broni się przed świeżą krwią — bo świeżość oznacza ryzyko zmiany.
Kasta wiedzy, kasta poprawności, kasta reprezentacji
Nowa nadbudowa to nie tylko język nauki i prawa. To także język kultury i „dyskusji publicznej”. Kto dziś reprezentuje kobietę, mniejszość, obywatela? Niekoniecznie ci, którzy rzeczywiście nimi są — ale ci, którzy zostali uznani za zdolnych do reprezentowania.
Przez kogo? Przez tych samych, którzy decydują, kto może mówić.
Tworzy się więc kasta reprezentantów: zawodowi rzecznicy moralności, grup interesów i wartości uniwersalnych. Działa to dokładnie tak, jak działała kasta kapłańska[2] w społeczeństwach archaicznych: pośredniczą między ludem a bóstwem, którym dziś jest system.
Przypisy
[1] „Prawem kaduka” – polskie powiedzenie oznaczające bezprawne przejęcie czegoś, korzystanie z czegoś bez formalnego prawa, a jedynie z przyzwyczajenia lub siły. [2] Kasta kapłańska – w społeczeństwach dawnych (np. Egipt, Mezopotamia, Indie) grupa duchownych mająca monopol na kontakt z bóstwem i interpretację świętych praw; często współdecydująca o polityce.VIII. Symetrie wpływów — międzynarodówka nad obywatelami
Czy obywatele naprawdę decydują o swoim losie – czy już tylko patrzą, jak decyzje zapadają ponad ich głowami?
Mechanizm kastowy nie kończy się na instytucjach krajowych. Przeciwnie — w nowoczesnych demokracjach najwięcej dzieje się właśnie ponad głowami obywateli, w strukturach, które nie pochodzą z wyboru, ale z sieci wpływów.
Międzynarodówka sędziowska i inne symetrie władzy
Gdy spór dotyczy sądów, trybunałów, instytucji — pytanie o legitymację staje się kluczowe. Kto sędziom dał władzę decydowania, kto może być sędzią? To nie jest już pytanie techniczne — to pytanie o źródła władzy we współczesnych demokracjach.
Powstała swoista międzynarodówka[1] kasty sędziowsko-eksperckiej, wspierana przez fundacje, organizacje, instytuty. To nie teoria spiskowa — to rzeczywistość opisana w raportach, strukturach finansowania, strukturach rekomendacji.
Co więcej — członkowie tej sieci wzajemnie legitymizują swoje działania, nie oglądając się ani na system prawny danego państwa, ani na jego konstytucyjne uwarunkowania. Tworzą ponadnarodową symetrię wpływów — działającą poza realną kontrolą obywateli.
Obywatele zaś coraz częściej z przerażeniem odkrywają, iż ich głos oddany w wyborach nie ma znaczenia, bo ostateczne decyzje podejmuje podmiot, który sam siebie „wybrał”. Widząc to, zaczynają zadawać pytanie: Kto im ukradł demokrację?
Przykład: spór o reformę sądownictwa w Polsce, gdzie sędziowie TSUE[2] i ETPCz[3] odwołują się do zasad wyjętych spoza traktatów, a wywodzą swoje wyroki z tworzonej przez siebie interpretacji przepisów — niejako tworząc prawo poprzez interpretację.
Czy ktoś tym steruje? A może mechanizm działa sam?
Być może nie ma jednego centrum dowodzenia. Nie potrzeba go, gdy system sam się stabilizuje. Gdy ludzie — dla bezpieczeństwa, kariery, statusu — internalizują reguły gry.
Wtedy kasta nie musi już nikogo zmuszać. Wystarczy, iż nie dopuszcza nikogo spoza układu.
To nie rewolucja. To rekonkwista wpływów
Często mówi się, iż elity zostały zaatakowane przez ciemny lud. Ale może jest odwrotnie: to elity — pozbawione kontaktu z rzeczywistością — próbują odzyskać stery, które im się wymknęły. Nie przez przemoc — ale przez język, certyfikaty, system grantowy, ostracyzm i kampanie moralne. Nie przez wybory — ale przez tworzenie systemu, w którym nie można ich kwestionować, bo sam akt kwestionowania uznaje się za przemoc.
To nie lud ma dziś problem z elitami. To elity mają problem z ludem.
I dlatego właśnie powstała kasta — nie z potrzeby rządzenia, ale z lęku przed nieuporządkowaną demokracją, która nie pyta o zgodę. A w odpowiedzi na ten lęk, powstaje świat, w którym: wolność poczyna się tylko wtedy, gdy elita ją zatwierdzi.
Przypisy
[1] Międzynarodówka – pierwotnie nazwa stowarzyszeń robotniczych i socjalistycznych w XIX–XX w.; tutaj użyte jako metafora globalnej sieci współpracujących elit eksperckich. [2] TSUE – Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, sąd unijny rozstrzygający spory dotyczące prawa UE. [3] ETPCz – Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, organ Rady Europy rozpatrujący skargi na naruszenia praw człowieka.- O mchu, który rośnie po jednej stronie drzewa
Nie chodzi tylko o to, by wiedzieć, dokąd iść. Trzeba też wiedzieć, gdzie się jest – i skąd się przyszło.
W świecie, w którym wszystko wiruje, a punktów odniesienia coraz mniej, ludzie tracą orientację nie dlatego, iż nie mają celu – ale dlatego, iż nie wiedzą, z której strony przyszedł wiatr.
Wędrowcy dawnych lasów wiedzieli: mech rośnie zwykle po północnej stronie drzewa[1].
Nie był to GPS, nie był to satelita. Ale był to znak rzeczywistości – efekt zjawisk naturalnych, niesfałszowanych przez ambicje i kampanie wizerunkowe. Mech nie był opinią – był świeckim sakramentem prawdy.
Dziś wędrujemy w lesie informacji, z pozornie nieskończonymi drogami. Ale wiele z nich to ścieżki zaprojektowane przez tych, którzy chcą, byśmy nie doszli zbyt daleko. Albo – przeciwnie – byśmy poszli dokładnie tam, gdzie im zależy.
Nie ma może jednej drogi, jednej prawdy, jednej racji. Ale są znaki, które mówią nam, gdzie jesteśmy – i czy jeszcze idziemy, czy już tylko kręcimy się w kółko.
Rozpoznanie mchu to akt odwagi – przyznać, iż nie wszystko zależy od nas, iż świat ma swoją strukturę, swoje światło, swoją ciemność. To nie znaczy, iż mamy być bierni. Przeciwnie – mamy patrzeć, dotykać, badać i zadawać pytania, choćby jeżeli nas za to wyśmieją.
Człowiek wolny to nie ten, który wie, dokąd zmierza, ale ten, który wie, skąd przyszedł – i który nie da sobie wmówić, iż nie może się zatrzymać i pomyśleć.
Bo może nie da się już cofnąć czasu. Ale można przestać rodzić się w niewoli. Można – rozpoznawszy mech – wybrać inną stronę drzewa.
Przypisy
[1] Mech jako znak orientacji – w tradycji ludowej i praktyce wędrowców mech uznawano za wskaźnik północy, ponieważ częściej porasta wilgotniejszą, zacienioną stronę drzew. Choć nie jest to metoda nieomylna, stanowi symbol naturalnych drogowskazów niezależnych od ludzkiej manipulacji.Epilog: Czy da się przerwać krąg niemożności?
Czy jesteśmy znów skazani na bunt?
Czy istnieje droga wyjścia z zaklętego kręgu niewolnego poczęcia, kastowej kontroli, symulowanej wolności i cyfrowej samotności? Być może tak – choć przez wielu zostanie uznana za utopijną[1].
Ale historia zna utopie, które z czasem stały się realnością:
– Ośmiogodzinny dzień pracy był mrzonką — aż stał się standardem.
– Zabezpieczenia socjalne były kaprysem — aż stały się filarem państw.
– Powszechne ubezpieczenia zdrowotne były luksusem — aż uznano je za prawo.
Dlaczego więc wspólnota kontraktowa wolnych ludzi miałaby pozostać tylko marzeniem?
Nie chodzi o wspólnotę narzuconą. Nie chodzi o kolektyw z góry definiujący tożsamość. Nie chodzi o lidera, który myśli za innych.
Chodzi o sieć świadomych jednostek, które dobrowolnie wchodzą w relację odpowiedzialności. Nie po to, by mieć rację — ale by mieć sens. Nie po to, by rządzić — ale by współtworzyć.
Może to utopia. Ale jeżeli historia czegoś nas uczy, to tego, iż czasem właśnie utopie są jedyną rzeczą, która ma sens.
Nie ma ucieczki wstecz. Poczęcie — raz dokonane — nie podlega cofnięciu. Ale możliwa jest rewizja jego skutków.
Jednostka, choć zrodzona w strukturze, może podjąć próbę dekonstrukcji własnego zakorzenienia. Nie poprzez bunt, ale przez rozpoznanie. Nie przez negację, ale przez prześwietlenie mechanizmów, które ją uformowały.
Niewolne poczęcie nie musi prowadzić do niewolnego życia. Warunkiem jest akt świadomości — nie spektakularny, ale cichy, wewnętrzny, nieprzekazywalny.
Traktat nie oferuje drogi ani nie wskazuje wyjścia. Ale ustanawia możliwość: iż choćby w ramach nadbudowy, choćby w cieniu kast, możliwe jest istnienie nieprzewidziane.
I to ono — nieprzewidziane — jest jedyną formą wolności, jaką można sobie wyobrazić po poczęciu.
Autor tekstu: Zbigniew Grzyb
Przypisy
[1] Utopia – pojęcie wprowadzone przez Thomasa More’a (1516) w dziele Utopia, oznaczające miejsce idealne, nieistniejące. Z czasem termin nabrał znaczenia „projektu nierealnego”, ale także inspirującej wizji zmiany społecznej.