Mateusz Morawiecki powrócił do starej metody – zastraszania opinii publicznej liczbami, które mają brzmieć dramatycznie, a w istocie służą tylko propagandzie.
W nowym spocie opublikowanym w mediach społecznościowych słyszymy, iż Polska „traci prawie 8 tysięcy złotych na sekundę”, a budżet po siedmiu miesiącach 2024 roku ma deficyt rzędu 156 miliardów złotych. Lektor z grobową powagą ostrzega też przed przekroczeniem konstytucyjnego progu zadłużenia na poziomie 60 procent PKB. To wizja upadku wiarygodności państwa, ucieczki inwestorów i rosnących kosztów obsługi długu. Wszystko przedstawione w tonie, który bardziej przypomina reklamę straszącą emerytów niż poważną analizę ekonomiczną.
Problem polega na tym, iż Morawiecki – jak wielokrotnie wcześniej – manipuluje. Adam Szłapka, rzecznik rządu, nazwał go wprost „trollem”. Trudno się dziwić. Były premier, komentując dane budżetowe, podał wartość deficytu na poziomie 261 miliardów złotych, mimo iż fakty wskazują jednoznacznie na 156,7 miliarda. Różnica jest zasadnicza. To nie pomyłka, to świadome nadużycie. Morawiecki dobrze wie, iż przeciętny odbiorca nie będzie sprawdzał tabel budżetowych, a obraz „deficytu grozy” łatwo trafia do wyobraźni.
Szłapka przypomina również, iż to właśnie rządy PiS doprowadziły Polskę do objęcia procedurą nadmiernego deficytu. Gospodarka spowolniła, a inflacja pod rządami Morawieckiego sięgnęła niemal 20 procent – poziomu, którego młodsze pokolenia nie pamiętały od lat 90. To nie Tusk i jego koalicja są autorami tej sytuacji. Dzisiejsze kłopoty finansów publicznych to konsekwencja wieloletniej polityki rozdawnictwa, propagandowych inwestycji i kosztownych wojen z instytucjami europejskimi.
Nie można też zapominać o politycznym tle całej kampanii Morawieckiego. Były premier nie przemawia do ekspertów ani inwestorów. On gra na emocjach elektoratu PiS, który łatwo poruszyć hasłami o „niemieckich naciskach”, „szantażu” czy „berlińskich haraczach”. Tego samego języka używał niedawno Zbigniew Ziobro, gratulując prezydentowi Nawrockiemu weta wobec ustawy wiatrakowej. Ziobro pisał, iż „parada oszustów i Berlin dostali wścieklizny”. To język rodem z forów internetowych, a nie z poważnej debaty politycznej.
Nawrocki, wetując ustawę, tłumaczył, iż to „szantaż wobec społeczeństwa”. Retoryka identyczna jak w spocie Morawieckiego – emocje zamiast danych, strach zamiast wyważonej oceny. W tym układzie Morawiecki jawi się jako ktoś, kto usiłuje przypodobać się prezydentowi i jego linii, pokazując, iż wciąż pozostaje w grze wewnątrzpartyjnej. Tyle iż dla obywateli oznacza to jeszcze więcej propagandowego hałasu i jeszcze mniej poważnej rozmowy o realnych problemach budżetowych.
Adam Szłapka ujął to najcelniej: „Panie Morawiecki, jedyne co panu wychodzi to kłamstwo i są na to wyroki sądu”. To mocne słowa, ale w pełni zasłużone. Były premier wielokrotnie przegrywał sprawy o rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji. Jego obecna aktywność w mediach społecznościowych nie jest niczym nowym – to powrót do polityki opartej na półprawdach i manipulacji.
Wbrew temu, co sugeruje Morawiecki, deficyt sam w sobie nie jest katastrofą. Problemem jest jego struktura oraz tempo wzrostu, a przede wszystkim brak reform systemowych, które pozwoliłyby ograniczyć zadłużenie w przyszłości. Tego jednak w narracji PiS nie ma, bo trudne decyzje nie przynoszą politycznych punktów. Łatwiej jest straszyć „deficytem grozy” i wskazywać winnych w Berlinie niż wprost przyznać się do własnych błędów.
PiS i jego liderzy próbują dziś odwrócić uwagę od tego, iż to oni pozostawili kraj w stanie finansowego chaosu. Ziobro – mimo ciężkiej choroby – wciąż szuka okazji do ataku na rząd, Nawrocki korzysta z prawa weta, by pokazać niezależność od koalicji, a Morawiecki odgrywa rolę samozwańczego obrońcy stabilności budżetu. Jednak fakty są nieubłagane: procedura nadmiernego deficytu, wysoka inflacja i zahamowanie wzrostu gospodarczego to ich dzieło.
Jeśli ktokolwiek ma dziś prawo mówić o wiarygodności, to nie Mateusz Morawiecki. Polacy mają prawo oczekiwać poważnej debaty o finansach państwa – debaty opartej na danych, nie na propagandowych hasłach. W tym sensie głos Adama Szłapki jest potrzebny, bo obnaża mechanizm manipulacji, który PiS stosuje konsekwentnie od lat. I to od obywateli zależy, czy przyjmą narrację o „deficycie grozy”, czy też dostrzegą w niej kolejne polityczne kłamstwo.