To nie jest wpis na temat bezpieczeństwa roślin GMO. Nie wierzę w ich szkodliwość dla zdrowia.
Skupiam się tu jedynie na kwestii nadużywania patentów na nasiona oraz straszenia ludzi pozwami. To samo mogłoby się wydarzyć przy zwykłych nasionach i adekwatnie nie ma dla nas znaczenia, czy były modyfikowane.
Przykłady przewinień Monsanto mieliśmy w poprzednim wpisie, pokazującym polityczno-szpiegowsko-prawnicze aferki wokół produktów firmy. Wśród źródeł były zeznania sądowe i maile, zebrane pod nieoficjalną nazwą Monsanto Papers.
W podobnym tonie spojrzymy teraz na ich dział biotechnologiczny. Zobaczymy, w jaki sposób nasiona modyfikowane zawojowały rynek amerykański i rozszerzają się na resztę świata.
Spoiler: ta popularność nie wynikała z samej jakości. W grze były również naciski i dobre relacje z politykami.
Zapraszam do lektury!
Spis treści
- Garść faktów na początek
- Rośliny GMO a przejrzystość
- Licencje, patenty, ograniczenia
- Polowanie na piratów
- Dobra wola koncernu?
- Nasiona jak programy
- Efekt mrożący
- Zwalczanie tradycyjnych nasion
- Co przywieje wiatr
- Fenomen obrotowych drzwi
- Ekspansja na świecie
- Argentyna
- Indonezja
- Indie
- Sprawa bakłażana Bt
- Europa
- Podsumowanie
Garść faktów na początek
Dominacja gigantów
Jak wygląda skala firmy i jej miejsce na rynku? Swego czasu dziennikarz Marcin Rotkiewicz twierdził, iż są jedynie częścią większej całości:
Koncern jest postrzegany jako monopolista, choć w rzeczywistości amerykański i światowy rynek roślin GMO zdominowała wielka szóstka firm biotechnologicznych: Monsanto, DuPont, Bayer, BASF, Dow Chemical i Syngenta.
Źródło tego i następnego cytatu: Polityka.
To artykuł z 2015 roku. Od tamtego czasu miało jednak miejsce parę wielkich konsolidacji:
- Działy rolnicze DuPont i Dow Chemical połączyły się w jeden wielki twór, Cortevę.
- Syngenta została przejęta przez giganta ChemChina.
- Monsanto zostało kupione przez Bayera.
- A jego część odkupił wcześniej BASF, żeby nie było oskarżeń o monopolizację rynku.
Mamy teraz wielką czwórkę, kontrolującą 60% rynku nasion. Wszystkich, nie tylko modyfikowanych. W takich warunkach monopolu może i nikt nie ma, ale oligopolu bym nie wykluczał.
Wspomniany Marcin Rotkiewicz też zaktualizował stanowisko. Jak mówi w filmiku popularyzatorskim Kasi Gandor:
Oczywiście iż nie jest dobrze, iż kilka firm zdominowało biotechnologię rolniczą, natomiast to nie jest jedyny obszar. Dlaczego ci ludzie, którzy krzyczą [o monopolach], nie krzyczą tego na temat Internetu?
Źródło jak wyżej, okolice 6. minuty. Skrót i wtrącenie moje.
Czuję się wywołany do tablicy! :wink: Kto zna bloga, ten wie iż jak najbardziej wałkuję temat centralizacji w wydaniu cyfrowym. Dla odmiany chętnie wezmę na warsztat inną branżę.
Rośliny GMO a przejrzystość
Nie będę tu dokładnie się rozpisywał na temat roślin genetycznie modyfikowanych, bo robię to w kolejnym wpisie. Wystarczy nam po prostu przyjąć, iż Monsanto je wytwarza. W ich ofercie szczególnie istotną rolę odgrywają dwa rodzaje:
- rośliny Roundup Ready (w skrócie RR) – odporne na Roundup, ich syntetyczny środek chwastobójczy;
- rośliny Bt – wytwarzające własny środek owadobójczy.
Z tych roślin powstają również dalsze produkty. Głównie pasza dla zwierząt, ale czasem również rzeczy do bezpośredniego spożycia, jak olej rzepakowy. Niektórzy konsumenci chcieliby wiedzieć, czy to co jedzą pochodzi z roślin GMO. Dążyli do wprowadzenia wymogu oznaczania produktów.
A Monsanto nie spodobał się ten pomysł. Już w poprzednim wpisie pokazałem, jak walczyli w sądach z firmami oznaczającymi mleko jako wolne od krowiego hormonu wzrostu. Inicjatywy wokół GMO również nie polubili.
I nie chodzi tu o oznaczenie piętnujące GMO. Po prostu neutralna plakietka pokazująca, iż dany produkt opiera się na nich albo na pochodzącej od nich paszy. Takie wymogi mamy choćby w Europie.
Ale w USA Monsanto wydało fortunę na walkę z takimi inicjatywami – 4 miliony dolarów w Kolorado, 6 milionów na walkę w Oregonie. Sam prezes dość wymijająco twierdził w wywiadzie, iż jest za trzymaniem się pewnego standardu. I odbija piłeczkę w stronę żywności organicznej (z upraw ekologicznych), która nie musi być oznaczana.
W 2014 roku stan Vermont wprowadził obowiązek oznaczania żywności pochodzącej z roślin GMO. Wówczas organizacja zrzeszająca różne firmy z branży spożywczej i restauratorskiej, takie jak Starbucks i samo Monsanto, pozwała cały stan. Powoływali się przy tym na… punkt 1 amerykańskiej konstytucji, czyli wolność słowa.
Widzimy, iż pewne spięcia były. Ale w przypadku roślin GMO walka z przejrzystością to akurat drobniejsza sprawa. Dużo więcej namieszał fakt, iż rośliny modyfikowane genetycznie można patentować.
I zanim ktoś powie, iż to akurat nic nowego, a hodowcy już wcześniej ograniczali możliwości dalszego korzystania z owoców swojej pracy – bardzo możliwe. Ale, w przeciwieństwie do Monsanto, nie mieli raczej ambicji mocarstwowych.
Licencje, patenty, ograniczenia
Patent w swoim założeniu jest prosty i ma być motywacją dla wynalazców.
Osoba, która stworzy coś nowego, składa wniosek o rejestrację wraz z opisem działania swojego dzieła. jeżeli urząd uzna, iż to coś nowego, to przez 20 lat wynalazca ma na to wyłączność. Inni mogą co najwyżej płacić za licencję. A jeżeli stworzą coś bardzo podobnego bez zapłaty, to mogą zostać pozwani.
Tyle w teorii. Niestety system patentów (podobnie jak prawo autorskie) jest pełen patologii, zasługujących na dłuższe wpisy.
W skrócie: często dochodzi do próby patentowania czegoś bardzo powszechnego i ogólnego. jeżeli się uda, to firma zablokuje konkurencji możliwość rozwoju, doprowadzi do finansowego uzależnienia się od siebie.
W systemie patentowym wynalazcą, wbrew skojarzeniom, rzadko jest jakiś Diodak z laboratorium w garażu. Częściej to wielkie korporacje, które stać na masowe zastrzeganie różnych rzeczy.
Monsanto wniosło w 2005 roku wniosek do WIPO (międzynarodowego urzędu patentowego), chcąc zastrzec pewną metodę rozmnażania świń.
Problem? W pierwszym wniosku chcieli też zastrzec wszelkie świnie uzyskane dzięki tej metodzie. Urząd nie pozwolił jednak na tak szeroki zakres, a Monsanto musiało się zadowolić patentem na samą metodę.
Długo się tym patentem nie nacieszyli, bo w 2007 roku sprzedali swój świński dział. Ale, jak zobaczymy, jeszcze mieli niejedną okazję do wykorzystania swoich patentów.
Po stworzeniu rośliny metodami inżynierii genetycznej, Monsanto patentowało swoje modyfikacje. I zyskiwali wyłączność na stworzone nasiona. Po czym sprzedawali je na licencji, stawiając kupującym (rolnikom lub dystrybutorom) warunki.
Źródło: dierendonck.be, przeróbki moje.
Nie mogą przekazywać kupionych nasion nikomu innemu. Nie mogą zbierać nasion z dojrzałych roślin w celu ich wysiania w kolejnym sezonie. Swoje rośliny mają zasiać, wyhodować, ściąć i sprzedać. I tyle. A rok później dreptać do Monsanto po nową porcję.
Dawniej kazali rolnikom deklarować, iż będą pryskać rośliny RR wyłącznie ich produktem, Roundupem (PDF). Mimo iż równie dobrze działałyby inne herbicydy oparte na glifosacie (na który Monsanto miało wówczas istotny patent). Sprawa trafiła pod sąd, a wspomniane ograniczenie zostało uznane za niewiążące. Mówiąc kolokwialnie: Monsanto mogło się nim podetrzeć. Zatem zrezygnowało z nakazywania Roundupu.
Nie zrezygnowało natomiast z prób zacieśnienia kontroli. Szukając na to sposobów, koncern rozważał choćby swoiste roślinne zabezpieczenia antypirackie. Nazywane oficjalnie GURT, a nieoficjalnie genem samobójczym. Była to modyfikacja sprawiająca, iż rośliny były sterylne – nie mogły się rozmnażać.
Wbrew niektórym opiniom w internecie, ostatecznie nie wprowadzili tego roślinnego DRM-a do użytku.
Może niektórych zaskoczę, ale moim zdaniem szkoda.
Gdyby rośliny od Monsanto były sterylne, to nie mogłyby się rozsiewać na cudze pola. Jak zobaczymy, pozwoliłoby to uniknąć paru nieciekawych sytuacji.
A zmuszanie rolników do corocznych zakupów? I tak nastąpiło. Tyle iż zamiast zabezpieczeń biologicznych Monsanto użyło prawników i tajniaków.
Polowanie na piratów
Nasiona nie znają granic. Czasem wiatr zawieje, czasem coś się na pace pickupa wymiesza. W efekcie może dojść do tego, iż nasiona od Monsanto znajdą się na polu kogoś, kto nie podpisał z firmą umowy. A to oznacza, iż firma może wziąć taką osobę na celownik.
Dobra wola koncernu?
Monsanto twierdziło, iż wszystkie spory sądowe mieli tylko z ludźmi, którzy spiracili większą ilość nasion – na tyle, iż nie mogły być efektem przypadkowego wysiewu.
Mówili też, iż dają możliwość łatwego zgłaszania przywianych nasion i zobowiązują się nikogo nie pozywać, jeżeli będzie ich niewiele.
Puste słowa? jeżeli wierzyć dyskusji z podforum Stack Exchange dla sceptyków – coś więcej, bo takie stwierdzenie jest wiążące. Monsanto odbiera sobie szanse na wygranie w sądzie, gdyby wbrew tej deklaracji próbowało pozwać „ofiary” drobnych, przypadkowych wysiewów.
Nie był to jednak jednostronny gest dobrej woli. To drobne ustępstwo dało Monsanto możliwość łatwego utrzymania licencji.
Przykład? Pewna grupa rolników pozwała ich, twierdząc iż sama groźba pozwu od dużej korporacji wywiera na rolników presję, żeby kupować ich nasiona. Sąd przytoczył obietnicę koncernu. Skoro nie mogą pozywać za drobnostki, to gdzie tu presja? I orzekł na korzyść Monsanto.
Tyle w teorii. Monsanto nie opłaca się pozywać za banały, bo z automatu by przegrali. Ale w zamian system nie odbiera im możliwości pozywania.
Równowaga? Niestety nie.
Nasiona jak programy
Sprawą najbardziej nagłaśnianą była batalia Monsanto oraz kanadyjskiego rolnika, Percy’ego Schmeisera, twierdzącego iż został pozwany za nasiona Roundup Ready przywiane od sąsiada.
Jednak z której strony bym na to nie patrzył, sprawa jest dość kontrowersyjna. U Percy’ego było tyle roślin RR, iż ich pole raczej nie było dziełem przypadku, tylko celowego odkładania.
Dlatego zamiast tego proponuję inny przykład. Monsanto vs Bowman.
W tym wypadku rolnik kupił nasiona, które oficjalnie miały być przeznaczone na paszę. Zamiast tego je wysiał. A iż były to rośliny soi opatentowanej przez Monsanto, to został przez nich pozwany. Sprawa toczyła się długo i trafiła aż do Sądu Najwyższego.
I tu pojawia się bardzo interesujący wątek. Bowiem w USA, gdzie precedensy mają znaczenie, orzeczenie sądu mogło wpłynąć na cały system patentowy. Również na programy komputerowe (które w USA można patentować).
Po stronie Monsanto stanęły korporacje informatyczne. Organizacja reprezentująca interesy między innymi Apple, Adobe, Microsoftu i IBM apelowała, żeby sąd nie orzekał na korzyść rolnika.
A sam sąd? Jeden z jego sędziów, Clarence Thomas, miał dość wyraźny konflikt interesów – pracował kiedyś jako prawnik dla Monsanto. Mimo to nie wycofał się z możliwości orzekania w sprawie Bowmana.
Czy to przez sprawiedliwość, czy też z innych przyczyn – Bowman przegrał. Precedens pozostał.
Czy wiedział, iż zdobywa nasiona RR? Bardzo możliwe, iż celowo skupował je z silosa zbożowego, bo miał większą szansę na takowe trafić. Choć na jego korzyść przemawiało to, iż bądź co bądź zdawał się na los. Nie miał gwarancji, iż trafi akurat na nasiona modyfikowane.
Ale choćby jeżeli akurat on wiedział, to czy w podobny sposób nie mógłby oberwać ktoś niewinny, kupujący sobie nasiona z silosa? W końcu rolnik nie ma laboratorium, żeby upewnić się, iż nie zdobył nasion RR. A w takim wypadku mógłby zdobyć ich więcej niż w przypadku przywiania przez wiatr, więc Monsanto miałoby podkładkę pod pozew.
Efekt? Niektórzy na pewno pomyśleli, iż kupowanie z nieoficjalnych źródeł jest ryzykowne (choć kiedyś im ufali). Może lepiej od Monsanto i mieć spokój?
Efekt mrożący
W jaki sposób Monsanto ustalało, kto narusza licencję? Przecież roślin Roundup Ready nie da się tak po prostu rozróżnić gołym okiem.
Po pierwsze: uruchomili darmowy numer, pod który można było zgłaszać sąsiadów piracących nasiona.
Po drugie: zorganizowali „policję nasienną”. Po obszarach rolniczych jeździli ich podwykonawcy i badali, czy ktoś narusza licencję.
Artykuł z Washington Post ujawnia, iż korzystali w tym celu z kontrowersyjnych metod, wkraczając bez pozwolenia na pola rolników. Monsanto zakazało tej praktyki dopiero po tym, jak zrobił się szum.
A co po ustaleniu, w ten czy inny sposób, iż ktoś ma nasiona RR, choć ich nie kupował? Straszenie. Wyobraźmy sobie sytuację z życia:
- Od lat spokojnie sobie uprawiasz pole. Paru twoich sąsiadów poszło w odmiany Roundup Ready, ale ciebie to nie kręci.
- Pewnego dnia słyszysz, iż po twoim polu chodzą jakieś obce typy. Pobrali parę próbek.
- Potem w publicznym miejscu, jak windykator, nachodzi cię jakiś typ w garniaku. Płacą mu za skuteczność, a nie subtelność.
- Oskarża cię o okradanie Monsanto. W próbkach znaleźli nasiona RR, na które nie masz licencji. Jesteś piratem i złodziejem!
- Ale daje ci opcję ugody. Zniszczysz nielegalny plon, to nie pójdziecie do sądu.
- W ten czy inny sposób udowadniasz swoją niewinność. Może zgłaszasz się do Monsanto, biorą więcej próbek. Okazuje się iż RR to tylko kilka procent, wysiane od sąsiadów. Odpuszczają.
Szczęśliwe zakończenie? Tylko iż teraz sąsiedzi patrzą nieufnie, jak na złodzieja. Sam fakt, iż odwiedzała cię policja nasienna, jest dla nich podejrzany. Tak jakby windykatorzy pukali do drzwi dłużnika.
W tobie też zaczyna wzbierać gniew. Czyżby któryś z tych nowomodnych dupków, sąsiadów od GMO, cię zgłosił?
Sytuacja nie trafiłaby do statystyk pozwów, bo załatwiono ją polubownie. Ale atmosfera się psuje. Dość ciekawie klimat „czasów Monsanto” opisuje artykuł z Vanity Fair.
Dlatego sprawy ścigania za nasiona nie oceniałbym tylko po liczbie sporów sądowych. Zadałbym bardziej otwarte pytanie.
Czy działania Monsanto propagowały klimat wrogości? Czy tworzyły presję, żeby dla świętego spokoju kupować nasiona GMO zamiast zwykłych? Moim zdaniem to całkiem możliwe.
Zwalczanie tradycyjnych nasion
Krótki dokument Seeding Fear (YouTube) pokazuje historię walki sądowej innego farmera, Michaela White’a.
Rolnik był jedną z niewielu osób, które nie otrzymały sądowego zakazu opowiadania o sprawie. Zatem korzysta ze swojego prawa i mówi.
Czy można mu wierzyć na sto procent? Nie, nikomu nie można. Ale jego opowieść jest spójna. Pokazuje, iż poza naciskaniem na samych rolników Monsanto uderzało też w usługi typowe dla tradycyjnych wsi – punkty czyszczenia nasion – pośrednio spychając ludzi ku GMO.
To bardzo ważna usługa dla rolników chcących odkładać część zebranych nasion na przyszły sezon. Niegdyś bardzo popularna.
Ale przyszło Monsanto, oskarżając właścicieli takich punktów o współudział w naruszaniu patentów.
Wywoływali w ten sposób efekt mrożący. Punkty były trochę jak serwisy hostingowe w świecie cyfrowym. Gdyby właściciel ponosił bezwzględną odpowiedzialność za to, co umieszczą użytkownicy, to mało kto miałby odwagę ryzykować i oferować takie usługi.
Bez tych miejsc odkładanie nasion stawało się coraz bardziej niszowe. A skoro nie ma odkładania i co roku trzeba nowe, to równie dobrze można iść w objęcia Monsanto. Firma może mówić, iż nie chciała nikogo zniszczyć i tylko broni swoich patentów. Ale dziwnym trafem udział w rynku im rośnie.
A to nie koniec. W sprawie rzekomego łamania licencji widzę jeszcze inną możliwość nadużyć. Choć nie znalazłem na nią bezpośredniego dowodu.
Nasiona są na licencję i nie można się nimi dzielić?
A zatem Monsanto wie, kto w danej okolicy je kupił, a kto nie. Kto swój, a kto obcy. Mogliby w pierwszej kolejności maglować tych, którzy nie są ich klientami. Wywierać presję.
„Nie trzymasz z Monsanto, to możesz mieć nieprzyjemności”. Wydaje mi się, iż w obliczu ich akcji wiele osób mogło mieć takie obawy.
Brzmi nieprawdopodobnie? Korporacjom nie opłaca się zajmowanie stron, neutralność daje więcej klientów?
Też tak myślałem, ale Monsanto mnie zaskoczyło. Mamy głośny przypadek, kiedy jednak zajęli stronę w sporze. I to cudzym. Miało to miejsce w Australii.
Co przywieje wiatr
Ciekawe informacje można znaleźć w przeróżnych miejscach. Australijski trop podsunął mi komentarz z YouTube’a. Parę faktów chyba pomieszał, ale doczytałem na własną rękę.
Pewien australijski rolnik, Steve Marsh, sąsiadował ze swoim znajomym z dzieciństwa. Uprawiał certyfikowane rośliny organiczne, a jego sąsiad – rzepak modyfikowany od Monsanto.
Problem? Rośliny GMO przesiały się na teren Marsha. Kiedy wyszło to podczas kontroli, odebrano mu certyfikat (wymagający kompletnego braku modyfikacji). A tym samym źródło dochodów, bo nie był w stanie konkurować ilościowo z rolnictwem przemysłowym.
W związku z tym wszedł na drogę sądową. A Monsanto zajęło w tym sporze stronę rolnika od GMO, finansując mu koszty sądowe. Marsh, mający po swojej stronie mniejszą fundację, przegrał w sądzie. Stracił certyfikat, źródło dochodów, kilka lat życia, dawnego znajomego.
A Monsanto wysłało wyraźny sygnał. Ludzie wkupieni w ich ekosystem mają specjalne względy. Mogą siać ich nasiona i nie liczyć się z niczym.
Z czasem sama organizacja od certyfikatów organicznych musiała zluzować kryteria. Nasion GMO przywiewanych z zewnątrz zwyczajnie nie dało się okiełznać, a utrzymanie statusu 100% bez GMO byłoby po prostu niemożliwe.
Inny minidokument z YouTube’a pokazuje opinie rolników. Mówiących, iż z czasem sprzedawcy nasion wprost zaczęli ostrzegać, iż poziom wymieszania jest zbyt duży, nie ma szans na nasiona bez osobników GMO.
A takich wymagała Japonia, dobre źródło dodatkowego zarobku. Nie mogąc sprostać wymogom, rolnicy stracili ten rynek. choćby jeżeli po swojej stronie nic nie zmienili, a zrobili to jedynie sąsiedzi. Jednocześnie nasiona klasyczne podrożały, spychając ich ku GMO.
Dla transparentności: autor filmu nazywa się Organic Slant i polubił pod nim dość absurdalne, foliarskie komentarze. Ale sam film podaje konkretne, możliwe do sprawdzenia fakty, jak cenę nasion.
Co więcej, nad przypadkowym rozsiewaniem nie zawsze miało kontrolę choćby samo Monsanto, tak przecież pilnujące patentów.
W roku 2013 w stanie Oregon pewien rolnik znalazł u siebie pszenicę Roundup Ready… Dziewięć lat po tym, jak Monsanto oficjalnie zrezygnowało z badań nad nią i zlikwidowało poletka testowe.
Taką pszenicę odkryto później jeszcze kilka razy, w różnych stanach, na przykład w 2019 roku w stanie Waszyngton. Możliwe, iż to jakieś obszary testowe, o których Monsanto albo jego późniejsi właściciele „sobie zapomnieli”.
W każdym razie miało to konsekwencje. Japonia i Korea – kraje importujące zboże z USA, a przy tym wymagające wówczas ścisłego braku GMO, zawiesiły czasowo import. Rolnicy ponieśli straty przez utratę rynku, a Monsanto musiało wypłacić im parę milionów w ramach ugody.
Fenomen obrotowych drzwi
Kończąc wątek ekspansji w USA, możemy zadać sobie pytanie – w jaki sposób Monsanto tak łatwo przychodziło ustawianie amerykańskiego systemu na swoją korzyść? Korzystne patenty, korzystne wyroki, korzystne decyzje.
Jakąś rolę niewątpliwie odgrywa ich naturalny urok, ale bez przesady. Niewykluczone, iż pewną rolę odgrywał tak zwany fenomen obrotowych drzwi.
Monsanto miało dobre relacje z niektórymi politykami. Zapewniało im ciepłe menedżerskie posadki u siebie.
A gdy tacy politycy byli nominowani do kierowania jakąś amerykańską agencją (jak EPA od środowiska albo FDA od żywności), to mogli wydawać decyzje w sprawach ważnych dla korporacji.
Kadencja wygasa? To Monsanto zaprasza do siebie. Wszak tacy wybitni politycy nie mogą być bezrobotni!
Z organizacji nadzoru do korporacji. Z korporacji do organizacji. Jak przechodzenie między wnętrzem galerii a dworem. Obrotowymi drzwiami.
Monsanto w żadnym razie nie jest odosobnione w swojej zażyłości ze światkiem politycznym. Ale i tak liczba osób, których ten fenomen dotyczy, może robić wrażenie.
Proponuję choćby spojrzeć na schemat pokazujący punkty wspólne między administracją rządową a naszą firmą. Daje do myślenia.
Źródło: geke.us.
Ekspansja na świecie
Widzimy, iż w krajach anglosfery Monsanto poczynało sobie dość dziarsko, wypierając tradycyjne nasiona i zyskując coraz nowe osoby wkupione (czy to z sympatii, czy też braku alternatyw) w ich system.
Ale USA i jego najbliżsi sojusznicy to jednak kraje dość mocno podporządkowane korporacjom.
A jak to wygląda na świecie? Inne kraje nie są wszak oficjalnymi koloniami USA i powinny być w stanie się postawić, kiedy jedna firemka robi syf. Monsanto również próbowało do nich wprowadzić swoje nasiona i środki chemiczne.
Argentyna
Inny przykład, kiedy Monsanto chciało mieć kontrolę nad produktem choćby po jego sprzedaniu, znajdziemy w 2016 roku. Zaliczyli wtedy przepychanki negocjacyjne z rządem Argentyny.
Chcieli wymóc na argentyńskich firmach transportowych sprawdzanie, czy plony przeznaczone na eksport mają ich certyfikat. Żeby mieć pewność, iż nikt nie namnaża roślin bez ich wiedzy.
Rząd Argentyny powiedział, iż takie kontrole wymagają jego zgody. W odpowiedzi Monsanto zagroziło, iż w takim razie zawiesi wprowadzanie nowych produktów do Argentyny. Rząd poszedł na kompromis.
Indonezja
Tu akurat mamy sprawę dotyczącą bardziej pestycydów niż GMO, ale jak najbardziej pokazuje ona metody Monsanto pozwalające im rozszerzać wpływy.
Miał tam miejsce skandal korupcyjny, w którym postawiono zarzuty wysokiego szczebla menedżerowi Monsanto. W 2002 roku próbował przekazać urzędnikowi indonezyjskiego ministerstwa środowiska łapówkę w wysokości 50 000 dolarów, maskując ją jako opłaty za konsultacje.
Co więcej, łapówki otrzymało łącznie ponad 140 urzędników, a ich łączna kwota wyniosła około 700 000 dolarów. Co firma zyskała w zamian? Wprowadzenie ich pestycydów w sposób przyspieszony, bez większej kontroli, bez wnikliwego prowadzenia dokumentacji.
Jeśli ktoś czytał poprzedni wpis, to może się to nieco kojarzyć z przypadkiem Health Canada i wprowadzania na rynek krowiego hormonu wzrostu :wink:
Indie
Sprawa indyjska dotyczy tak zwanych roślin Bt – nie będę się wdawał w szczegóły, bo te poruszam w kolejnym wpisie, ale zapamiętajmy po prostu, iż chodzi o rośliny modyfikowane wytwarzające naturalny środek owadobójczy.
W Indiach nasza korporacja trafiła na godnych przeciwników. Rosły tam w siłę ruchy nacjonalistyczne. Odwołujące się do tego, iż ich kraj już kiedyś był kolonią i teraz trzeba bardziej stawiać na niezależność. Mieli wpływ na politykę i naciskali na rząd, żeby postawił się korporacji.
A ten spróbował. Zainterweniował i nakazał Monsanto obniżenie opłat licencyjnych. W odpowiedzi na to gigant kłócił się z nimi w sądach, ale przegrał.
Rząd rozważał również wprowadzenie praw, które kazałyby udostępniać indyjskim dystrybutorom nie tylko nasiona, ale również technologię ich produkcji. Zmieniłoby to relację z mniej jednostronnej na bardziej partnerską. Ale po interwencji ambasadora USA porzucono ten projekt.
Patent na nasiona był w indyjskim prawie dziwactwem. W związku z tym tamtejsze firmy spróbowały go zakwestionować. W toku całej sprawy w 2018 roku sąd w Delhi unieważnił patent Monsanto na bawełnę Bt, twierdząc iż nie można patentować podstawowych procesów biologicznych. Usłyszeli, iż mogą za to zarejestrować odmianę nasion i przez cały czas czerpać korzyści, tyle iż na innych zasadach.
Ale korporacja chciała patent i kropka. Zwróciła się do Sądu Najwyższego i dostała wyrok na swoją korzyść.
Sprawa bakłażana Bt
Monsanto, wytrwale ścigając innych za naruszanie licencji, samo miewało wobec prawa dość… swobodne podejście.
W 2003 roku wprowadzono w Indiach przepisy regulujące biopiractwo.
Chodziło o ochronę pracy indyjskich rolników. Miało to zapobiec scenariuszowi, w którym zagraniczne korporacje tak po prostu biorą sobie uprawy indyjskie – efekt długich lat hodowli – i modyfikują je genetycznie dla samego patentu. A potem na tym zarabiają, walory roślin przedstawiając jako swoją zasługę.
A Monsanto dokładnie to zrobiło. Ich indyjska filia, Mahyco, pozyskała w 2005 roku materiał genetyczny z naturalnej indyjskiej odmiany bakłażana. I stworzyli jego wariant Bt.
W 2012 roku indyjski Urząd ds. Bioróżnorodności oskarżył Mahyco o biopiractwo. Monsanto, w odpowiedzi na zarzuty, obwiniało samowolę swojej spółki-córki.
Nieco wcześniej, w 2010 roku, próbowali zarejestrować bakłażana Bt jako roślinę uprawną w Indiach. Nie wiem, czy chodziło o tego wcześniej podkradzionego.
Ostatecznie pomysł upadł pod wpływem protestów. Cytując wiadomości z tamtego roku: rolnicy obawiali się między innymi, iż nasiona Bt całkiem zdominują rynek, odbierając im możliwość wyboru.
Ale, nie mogąc wprowadzić bakłażana w Indiach, Monsanto wprowadziło go w Bangladeszu. Milczy na temat dawnych oskarżeń, a jego znani sojusznicy z grupy Alliance for Science wrzucają filmy przedstawiające to warzywo jako wielki sukces. Chwalące jego adekwatności, lepsze niż u tradycyjnych odmian.
Kwestia do przemyślenia – czy na pewno jego cechy (poza adekwatnością Bt) to ich zasługa?
Europa
I na koniec coś o naszym rejonie.
Indie nie były jedynym przypadkiem, kiedy amerykańska dyplomacja osobiście wspomagała ekspansję Monsanto. Według wycieków z korespondencji ambasadorów USA, opublikowanych przez WikiLeaks, ambasadorzy z Hiszpanii i Francji wprost opisywali przepisy w tych krajach jako szkodliwe (dla ich interesów).
Proponowali stanowcze działania kanałami dyplomatycznymi w celu załatwienia roślinom od Monsanto wstępu na rynek europejski.
Nasiona GMO na razie tu nie weszły, ale cały czas realizowane są naciski. Czy przejęcie Monsanto przez Bayera (było nie było, mającego korzenie europejskie) coś w tym temacie zmieni? Zobaczymy.
Podsumowanie
Monsanto może się szczycić tym, iż jego produkty są wybitnie popularne. Ale możemy się zastanowić – jakim kosztem? Ile było w tym uczciwej konkurencji, a ile łapówek, pozwów, nacisków (tak na osoby prywatne, jak i na rządy)?
„Rynek jest okrutny”, zakpi jakiś cwaniak.
Ale czy to rynkowe, kiedy jakaś firma ma na życzenie interwencję ambasady, bo lubi się z politykami? Albo przeskakuje wszelkie szczeble kontroli, idąc prosto do zaufanej najwyższej instancji? To pytania retoryczne.
Możemy za to spróbować odpowiedzieć na pytanie z pierwszego wpisu – dlaczego Monsanto doczekało się tylu przeciwników, zaś inne korporacje biotechnologiczne mają ciut lepszą renomę?
Jakąś rolę odgrywa w tym prawdopodobnie lęk przed nieznanymi skutkami dla zdrowia. Lęk, którego osobiście nie odczuwam. Ale to nie wszystko. Problem z Monsanto polega moim zdaniem na tym, iż przenieśli mechanizmy korporacyjne do świata rolników i żywności. Z gracją słonia w składzie porcelany. Większych graczy (nawet rządy krajów!) próbowali od siebie uzależnić, zmienić w vendorów, a los mniejszych ich nie obchodził.
Wieś w wydaniu Monsanto to coś całkowicie im podporządkowanego. Ich klienci kupują nie tylko produty, ale również mentalność. Wierzą w maksymalizację zysków, nie przejmują się innymi, grzecznie zgłaszają naruszenia patentów. Słońce świeci, w tle giną małe farmy.
Monsanto weszło w ekosystem wsi jak gatunek inwazyjny, zduszając miejscowy charakter. Byle samemu rosnąć i zagarniać coraz więcej, bez ograniczeń. To firma od walki z chwastami… która pod pewnymi względami sama działała jak chwast.
A kiedy dodamy do tego wszystkie działania antykonsumenckie, skandale korupcyjne, nieliczenie się z własnymi pracownikami – rzeczy powtarzane już nieraz w ich ponadstuletniej historii… to mamy całkiem niezłą odpowiedź na pytanie, dlaczego ludzie niezbyt lubią Monsanto :wink:
A to nie koniec! Bo przed nami jeszcze jeden wpis na temat ich rolniczych podbojów. Zobaczymy, dlaczego wiele roślin GMO lubi się z pestycydami.
A jeżeli ktoś jeszcze nie wierzy w to, iż Monsanto poróżniło rolników, to może zmieni zdanie po ujrzeniu afery z dikambą.