Fałszywe informacje na temat zdrowia mogą być naprawdę niebezpieczne i trzeba się przed nimi chronić – mówi prof. Dariusz Jemielniak – badacz dezinformacji z Akademii Leona Koźmińskiego. Jego zdaniem potrzebne są m.in. szerokie zmiany w systemie edukacji i lepsze uregulowanie serwisów informacyjnych. Dezinformacja zdrowotna – jak się przed nią chronić w tak wrażliwym obszarze spraw jak zdrowie?
Czytasz drugi z cyklu wywiadów o dezinformacji w kluczowych dziedzinach życia społecznego. W pierwszym wywiadzie ekspert think-tanku Atlantic Council Givi Gigitashvili opisywał zagrożenia związane z fake newsami w polityce i inżynierią (dez)informacyjną w czasie ostatnich wyborów parlamentarnych w Polsce. W tym wywiadzie kontynuujemy temat dezinformacji w innej kluczowej dziedzinie – zdrowiu.
Marek Matacz (HomoDigital): Czy boi się Pan dezinformacji?
Prof. dr hab. Dariusz Jemielniak: Myślę, iż tak naprawdę, jeżeli spojrzymy na różne zagrożenia czyhające na naszą cywilizację, dezinformacja jest jednym z ważniejszych. Wiele mówi się o zagrożeniach fizycznych, takich jak zmiany klimatyczne czy wojny o zasoby, ale choćby konflikty są często wywoływane właśnie przez dezinformację. Teraz ma ona niezwykłe pole do popisu. Dzieje się w tym obszarze tak wiele, iż mam obawy, czy nadążymy z działaniami zaradczymi.
To prawdopodobnie ma związek z tym, iż dzisiaj informacja jest jak powietrze – każdy ma do niej dostęp. Czy według Pana, działa to bardziej na korzyść rzetelnego informowania ludzi czy raczej zasila wspomniane kłopoty?
Sam dostęp do wiedzy uważam za wyjątkowo cenną rzecz. Kiedy staniał pergamin, a później papier, dostęp do wiedzy także wzrósł, co uważamy za istotny krok w rozwoju cywilizacji. Podobnie można rozpatrywać choćby powstanie Wikipedii czy innych, podobnych serwisów. Jednak ważne jest udostępnianie wiedzy w odpowiedniej strukturze, z odpowiednim uwiarygodnieniem. Na przykład Wikipedia robi to przez podanie źródeł, encyklopedie klasyczne poprzez wydawnictwo, a np. książki naukowe, powołując się na autora czy wydawcę. Niestety, w większości przypadków w internecie wiedza jest „uwiarygodniana” poprzez popularność.
Tymczasem popularne najczęściej staje się to, co jest nietypowe i szokujące, a rzetelna wiedza może się wydawać nieciekawa…
Ma Pan tutaj dużą słuszność. Jednocześnie dużym problemem jest model biznesowy typowy dla większości mediów społecznościowych. Otóż monetyzują one treści według zainteresowania. Okazało się przy tym, iż najłatwiej jest postawić na naturalną ewolucję popularności, czyli pozwolić, aby ludzie, po prostu dzielili się tym, czym dzielą się inni. Poniewczasie zauważyliśmy, iż tego typu mechanizmy znacznie silniej promują wiedzę, która jest zaskakująca, nietypowa i zwykle niezgodna z kanonem wiedzy naukowej.
Jak bardzo problemy te dotyczą tematyki zdrowotnej?
To wiedza o żywotnym dla nas znaczeniu, a jednocześnie – z różnych względów – wrażliwa na dezinformację. W wielu krajach, także w Polsce, rzetelna wiedza medyczna jest dostępna w ograniczonym zakresie. Trzeba na przykład zapłacić za konsultację lekarską albo czekać na taką wizytę. To znacznie trudniejsze niż zapytanie kogoś w internecie. Z drugiej strony każdy z nas uważa, iż się na czymś zna, choćby tylko dlatego, iż miał kontakt z jakimś problemem. Bywa też, iż doświadczamy pozornego niedziałania nauki. Na przykład ktoś uzyskał sprzeczne opinie od dwóch lekarzy albo, co gorsza, sam uznał, iż wystawiona diagnoza jest błędna. Tymczasem, jeżeli komuś zepsuje się samochód, a nie jest pasjonatem motoryzacji, to zabiera auto do mechanika. Wiedza medyczna jest jednak dużo bardziej skomplikowana od motoryzacyjnej. Istnieją realne powody, dla których trzeba uczyć się wiele lat, zanim można zostać lekarzem.
Co wiadomo na temat mechanizmów skuteczności dezinformacji medycznej?
Właśnie kończymy duży projekt badawczy poświęcony tej tematyce o nazwie MedFake. Dotyczy on tego, w jaki sposób ludzie postrzegają wiedzę medyczną, dlaczego np. unikają szczepień obowiązkowych czy je opóźniają.
I co mówią uzyskane dotąd wyniki?
Okazuje się na przykład, iż ludzie potrzebują pewnej decyzyjności. Ba, działa choćby jej iluzja. Dla przykładu – jeżeli np. rodzic ma przekonanie, iż jego dziecko nie pozostało gotowe na szczepienie, może podjąć decyzję, aby to szczepienie niedługo wykonać, jeżeli lekarz da mu wybór, choćby zaproponuje pewne, na przykład trzymiesięczne okno czasowe. Kolejna sprawa to przekonanie większości rodziców o wyjątkowości ich dziecka.
W jakim sensie?
Większość rodziców ma przekonanie, iż ich dziecko jest „jedno na milion” i uważają, iż negatywne odczyny poszczepienne na pewno przytrafią się właśnie ich dziecku. Tymczasem ryzyko NOP i chorób trzeba potraktować jako grę liczb. Statystyka jasno pokazuje, iż nieporównywalnie bezpieczniej dla dziecka jest podać szczepionkę.
Niebranie pod uwagę przyjętej wiedzy naukowej miewa na pewno różne nasilenie…
Jest np. grupa zatwardziałych tzw. antyszczepionkowców, którzy często wierzą też, iż Ziemia jest płaska, a lotu na Księżyc nie było. Ci ludzie są już trochę straceni dla weryfikowalnej wiedzy naukowej. Sporo jest jednak ludzi lekko sceptycznych, którzy np. stosują szczepienia obowiązkowe, ale niekoniecznie szczepią się np. na grypę. W Polsce aż 93% osób nie przyjmuje co roku szczepienia na grypę, ale tych, którzy nie podadzą dziecku szczepionki na odrę czy krztusiec jest niewielki odsetek. Te osoby, jeżeli trafią na materiały antyszczepionkowe, choćby jeżeli nie uwierzą we wszystko, co jest w nich zawarte, to mogą zrezygnować z kolejnych szczepień. To niebezpieczna postawa.
Warto więc rozmawiać?
Czasami mówi się, iż nie powinno dyskutować się z tzw. antyszczepionkowcami. Ja bym dodał, iż nie warto tego robić w celu ich przekonania, ale żeby nie mieli poczucia, iż tu jest jeden odbiorca – tak naprawdę mówimy nie do rozmówcy, ale do grona postronnych obserwujących.
Osoby wystawione na silną propagandę antyszczepionkową mogą mieć większą skłonność, może choćby niekoniecznie do uwierzenia w przekazywane nonsensy, ale do odkładania szczepień. Podobne zjawisko miało miejsce kiedyś odnośnie do Hillary Clinton, kiedy oskarżano ją o praktyki pedofilskie i picie krwi. Nie chodziło o to, aby ktoś uwierzył, iż ona jest wampirem, ale o obrzydzenie jej osoby i wywołanie percepcji, iż może coś jest na rzeczy. Podobny problem występuje z ruchami antyszczepionkowymi.
Jakie tematy, oprócz szczepionek, pojawiają się najczęściej jako fakenewsy?
To szeroki temat, ale można wymienić m.in. dietetykę i sport. Wiele osób uprawiających sport oczekuje na przykład, iż różnego rodzaju specyfiki radykalnie poprawią ich wydolność czy pomogą w regeneracji. Takie środki często choćby kupowane są na czarnym rynku, bez pewności, iż opakowanie zawiera to, co ma zawierać.
Czy oprócz tego, iż fałszywe informacje łatwo stają się popularne, działają inne, bardziej zorganizowane siły, aby je promować?
Jest taka możliwość. Zauważyliśmy na przykład, iż wiele antyszczepionkowych profili przestawiło się gwałtownie na szerzenie przekazów antyukraińskich. W Polsce istnieje duża partia o poglądach jednocześnie antyszczepionkowych i antyukraińskich. Jednak nie złapaliśmy nikogo za rękę.
Co wiadomo o konkretnych skutkach epidemiologicznych fałszywych informacji dotyczących zdrowia?
Niestety takie zależności bardzo trudno jest zbadać. Ludzkie poglądy zmieniają się w wyniku działania różnych czynników. Nie możemy więc np. powiedzieć, iż to pod wpływem dezinformacji zmniejszyła się skłonność do podawania szczepień przeciwko odrze. Liczby spadają, jesteśmy już na krawędzi odporności stadnej, jednak nie można tego jednoznacznie przypisać dezinformacji. Korelacja istnieje, ale nie wiadomo, czy istnieje zależność. Jestem przekonany, iż tak, ale na razie nie możemy tego udowodnić.
Co więc można zrobić?
Wiele jest do zrobienia zarówno na poziomie indywidualnym, jak i państwowym. Po pierwsze trzeba nauczyć się, aby bezkrytycznie nie powielać wszystkich informacji. Prowadzone były eksperymenty pokazujące, iż kiedy człowiek choćby chwilę się zastanowi nad prawdziwością jakiejś informacji, już tak chętnie jej nie przekaże dalej, jeżeli jest fałszywa.
Pytanie, jak wielu ludzi będzie chciało się tego uczyć.
Osobiście postuluję, aby w szkole podstawowej uczono edukacji medialnej oraz krytycznego myślenia. To powinno mieć priorytet. Według mnie w szkole, oprócz edukacji z języka ojczystego i obcego, powinny przede wszystkim znaleźć się te dwie dziedziny, a także edukacja finansowa i zdrowotna, wliczając zdrowie psychiczne. Mamy archaiczne myślenie o nauczaniu. Wiedzę z biologii, historii czy fizyki można bez kłopotu nadrobić później, gdy ktoś będzie się w tych dziedzinach specjalizował.
Czy to wystarczy?
Uważam, iż trzeba też pociągać do odpowiedzialności serwisy internetowe, które przecież czerpią miliardowe zyski, właśnie także z płatnego siania dezinformacji. jeżeli na poziomie europejskim czy np. w USA nie będzie regulacji wymagających monitorowania treści czy choćby ostrzegania przed fałszywymi informacjami, to będziemy mieli kłopot. Niedawno X wprowadził możliwość dodawania precyzujących informacji przez użytkowników i to się całkiem dobrze sprawdza, ale to tylko pierwszy krok.
A czy odgórne regulacji nie będą uderzeniem w wolność słowa?
Z jednej strony tak. Ale przecież już w tej chwili usuwa się wszelkie zabronione treści, np. dotyczące zoofilii czy pedofilii. To też ograniczenie wolności słowa. jeżeli ktoś pisze, iż leczy ludzi z raka lewoskrętną witaminą C, to doprowadza ludzi do śmierci. Czy to nie jest równie groźne? Trzeba oceniać, czy jakaś informacja może być swobodnie publikowana czy przynajmniej trzeba ograniczać jej zasięg.
Kto będzie tego pilnował – ludzie, algorytmy?
Wbrew pozorom ludzie nie są tacy drodzy i ich praca lepiej się sprawdza. Wspomniana wcześniej Wikipedia polega głównie na ludziach i weryfikacja działa w niej doskonale, choć wspierają ich algorytmy. Z kolei YouTube bazuje na samych algorytmach, po taniości, i nie jest to najlepszy system.
Tylko iż ani komputer, ani ludzie nie wiedzą wszystkiego. A co, jeżeli trafi się np. zielarz – prawdziwy fachowiec, który naprawdę potrafi pomagać ludziom? Czy większość pilnujących poprawności osób czy systemów AI nie potraktuje go na równi ze szkodliwymi szarlatanami?
To jest przykład na to, iż życie nie jest czarno-białe. Trzeba oczywiście takie sytuacje brać pod uwagę. Dlatego uważam, iż trzeba by się skupić na jaskrawych przypadkach. Autor wspomnianych pseudoterapii witaminą C zarabiał rocznie miliony dolarów.
A co z różnymi instytucjami? One też nie zawsze są święte – np. firmy farmaceutyczne nieraz płaciły odszkodowania, a był czas, gdy lekarze reklamowali papierosy.
To prawda, ale fakt, iż za swoje niewłaściwe praktyki płaciły odszkodowania, mówi o tym, iż nie są bezkarne. Tak było np. w związku z kryzysem opioidowym w USA. Takie podmioty są naprawdę bardzo dobrze pilnowane.
A może po prostu, jako społeczeństwo, musimy dorosnąć do internetu i powszechnie dostępnych informacji. Przecież ludzie mają swoją mądrość i przede wszystkim są dorośli…
Możliwe, iż to się kiedyś wszystko samo wyreguluje, ale moim zdaniem przypomina to wyrabianie sobie tolerancji na cyjanek. Nie wiem, czy to się uda i ile czasu może zająć.
Teraz nadchodzi era sztucznej inteligencji. Czy może mocno pomóc?
AI na pewno bardzo mocno namiesza, zmniejszając radykalnie koszty tworzenia treści, także dezinformacyjnych.
A może rozwiąże problem dezinformacji?
Na razie samodzielnie sobie z tym nie radzi. Może być wykorzystywana w systemie hybrydowym, współpracując z ludźmi, i tu sprawdza się dobrze. Jednak nie wiadomo, czy i kiedy będzie tak doskonała, iż będzie umiała prawidłowo pilnować w sieci informacyjnego porządku.
Opis kariery naukowej i spis publikacji prof. Dariusza Jemielniaka
Źródło zdjęcia: Myleen Hollero Photography