Pierwsze zwycięstwo Trumpa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych oraz zaskakujący wynik brytyjskiego referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej sprawiły, iż komentariat po obu stronach Atlantyku zaczął szukać jakiegoś wytłumaczenia. Wkrótce je znalazł: media społecznościowe.
W przypadku brexitu argumentowano, iż wyborcy zostali poddani praniu mózgu przez szemraną firmę Cambridge Analytica; w przypadku Trumpa miały to być rosyjskie trolle. — Wszyscy mówili, iż winna jest technologia — wspomina Reece Peck, profesor dziennikarstwa i komunikacji politycznej na City University of New York. — Że winne są algorytmy.
Później nastąpiła niemal dekada niepokoju związanego ze zjawiskiem dezinformacji, a ustawodawcy zastanawiali się, które idee powinny być rozpowszechniane na platformach mediów społecznościowych, i jak bardzo dezinformacja niszczy fundamenty społeczeństwa.
Prężny oddolny nurt — nazwany Big Disinfo — powstał, aby walczyć z rozpowszechnianiem nieprawdziwych informacji. Organizacje pozarządowe wpompowały pieniądze w grupy zobowiązujące się do obrony demokracji przed handlarzami nieprawdy, a działy fact-checkingu obiecywały patrolować granice rzeczywistości.
Nie wszyscy byli jednak przekonani o zagrożeniu. Tuż po wyborach w 2016 r. Mark Zuckerberg, szef Facebooka, powiedział, iż „głęboki brak empatii przejawia się w twierdzeniu, iż jedynym powodem, dla którego ktoś mógł głosować w taki, a nie inny sposób, jest to, iż widział fałszywe wiadomości”. Osiem lat później, po drugim zdecydowanym zwycięstwie Trumpa, pogląd Zuckerberga zyskał nowy wydźwięk.
Mark Zuckerberg podczas przesłuchania przed komisją w amerykańskim senacie. Waszyngton, 31 stycznia 2024 r.
— Tym razem nie ma wielkiej zagadki typu „wow, dlaczego tak się stało?” — mówi Kelly McBride, badaczka etyki mediów w Poynter Institute. — Nikt nie został wkręcony w głosowanie na Donalda Trumpa.
Badania nad dezinformacją poprzedzają 2016 r., ale dziedzina ta przeszła renesans po Trumpie — na nowo ożywiona możliwościami prania mózgu w mediach społecznościowych. Nacisk gwałtownie przesunął się z dezinformacji — nieprawdy rozpowszechnianej celowo, aby oszukać — na bardziej ogólną i wszechobecną kategorię „misinformacji”, która przenika przez nieświadome społeczeństwo.
Wrzawa wybuchła zwłaszcza po wybuchu pandemii COVID-19, która wywołała „infodemię” — lawinę fałszu, według prezydenta Joego Bidena będącą choćby w stanie „zabijać ludzi”. Punktem kulminacyjnym było usunięcie Donalda Trumpa z wielu platform mediów społecznościowych po zamieszkach z 6 stycznia 2021 r.
Cztery lata później Trump ponownie został prezydentem elektem (i wrócił na Facebooka). Sceptycyzm wobec szczepionek rośnie, a zaufanie do mediów przez cały czas gwałtownie spada. W tym kontekście badacze misinformacji zaczynają kwestionować użyteczność swojej dziedziny.
Według artykułu, który ukazał się na łamach czasopisma „Harvard University’s Misinformation Review” mamy w tej chwili do czynienia z kryzysem w tej dziedzinie. Autorzy piszą, iż przez prawie dekadę elity polityczne, organizacje non-profit i media były przejęte tym tematem. Mimo to „czasami można odnieść wrażenie, iż dziedzina nie zbliżyła się do odnalezienia odpowiedzi na podstawowe pytania dotyczące rzeczywistego wpływu misinformacji na wybory lub jej powiązania z ekstremizmem i radykalizacją”.
Autorzy zauważają, iż podstawowe kwestie, takie jak sposób definiowania misinformacji, przez cały czas stanowią problem. Są sfrustrowani „niesamowicie polaryzującymi” rozmowami na temat roli, jaką misinformacja odgrywa w społeczeństwie, np. czy „Facebook znacząco wpłynął na wyniki wyborów w 2016 r.”. Po ośmiu latach wciąż nie jest to jednoznaczne, chociaż nowe badania podają w wątpliwość wpływ rosyjskich farm botów.
Problem starszy niż media społecznościowe
Eksperci próbujący rozwikłać najważniejsze wydarzenia polityczne zaczynają zarzucać swoje sieci szerzej. — Myślę, iż ludzie w tej dziedzinie zdali sobie sprawę, iż informacje i sposób, w jaki kształtują nasze poglądy na świat, są z pewnością istotną rzeczą do zrozumienia — mówi Felix Simon, badacz komunikacji i pracownik naukowy AI and Digital News w Instytucie Nauki o Dziennikarstwie Reutersa. — Ale nie jest to jedyny, a w wielu przypadkach choćby nie najważniejszy czynnik wpływający na decyzje polityczne, choćby te, które osobiście możemy uznać za problematyczne.
To jedyny fundament pękający pod naporem dokładniejszej analizy, ale niejedyny problem. W szczycie mody można było wydestylować założenia dziedziny w następujący sposób: uczestnicy debaty o złych intencjach rozpowszechniają w sieci nieprawdziwe informacje, ludzie nieświadomie je przyswajają, a ich przekonania i zachowania zmieniają się na gorsze.
Antidotum polegało na skorygowaniu fałszu, przede wszystkim poprzez wywieranie presji na platformy mediów społecznościowych, aby usuwały, oznaczały lub odbierały priorytet obraźliwym treściom. Problem był nowy, ponieważ media społecznościowe były nowe i wywierały wpływ na zachowanie ludzi w nowy sposób. Ten wszechobecny problem miał znaczenie dla całego społeczeństwa.
Wśród dziennikarzy i naukowców dominował pogląd, iż jest to problem „oddolny”: uczestnicy debaty, prawdopodobnie finansowani przez wrogie obce państwa, zanieczyszczali podstawę dyskursu publicznego, zanieczyszczając resztę ekosystemu.
— Po wyborach w 2016 r. pojawił się pogląd, iż „niebo wali się nam na głowy”, spotęgowany przez fakt, iż była to działka mediów głównego nurtu, więc dziennikarzom wydawało się to szczególnie ważne — mówi Matthew Baum, profesor komunikacji globalnej na Uniwersytecie Harvarda.
Badanie Pew z 2022 r. wykazało, iż 71 proc. dziennikarzy uważa zmyślone wiadomości i informacje za „bardzo duży problem”, w porównaniu do 50 proc. ogółu dorosłych Amerykanów. Jednak badania przeprowadzone od tego czasu wykazały, iż najbardziej rażąca misinformacja trafia tylko do niewielkiej grupy wysoce zaangażowanych osób ze słabością do teorii spiskowych.
— Nie zawsze jest tak, iż ludzie wierzą i robią złe rzeczy, ponieważ byli narażeni na złe informacje na ten temat — podkreśla Baum. — Ludzie często mają swoje postawy i opinie, a dopiero potem szukają informacji, które je potwierdzają.
Warto zauważyć, iż najpotężniej działająca misinformacja nie jest rozpowszechniana wyłącznie przez anonimowych trolli internetowych. — Misinformacja o największych konsekwencjach zwykle pochodzi od prominentnych, potężnych postaci krajowych, czołowych polityków — mówi Rasmus Nielsen, profesor na Wydziale Komunikacji Uniwersytetu Kopenhaskiego.
Donald Trump na wiecu w Madison Square Garden. Nowy Jork, 27 października 2024 r.
Większość tych informacji nie jest też jawnymi kłamstwami, ale jest bardziej prawdopodobne, iż są to kawałeczki prawdy otoczone mylącym kontekstem. I nie ogranicza się to do mediów społecznościowych. — Wiele z tych twierdzeń pada na wiecach wyborczych — zauważa Nielsen. — Są one wygłaszane w debatach telewizyjnych lub innych formach przekazu medialnego.
Nie jest to również nowy problem. Prof. Baum opowiada, iż pokazuje studentom artykuł z „Harper’s Magazine” ostrzegający przed niebezpieczeństwami, jakie dla demokracji stanowią fałszywe wiadomości. Został opublikowany w październiku 1925 r.
Wiele osób od początku wyrażało wątpliwości co do hipotezy na temat mediów społecznościowych. — Myślę, iż dla tych, którzy studiują komunikację polityczną, ujęcie tematu zawsze było nieco dziwaczne — mówi prof. Nielsen.
Ekonomiści byli bardziej skłonni wskazywać na długofalowe skutki kryzysu finansowego z 2008 r., aby wyjaśnić falę populizmu i nieoczekiwane wyniki wyborcze w 2016 r., niż na zepsutą jakość informacji. Badania przeprowadzone w międzyczasie potwierdziły obawy sceptyków. — Stworzyło to rodzaj rewizjonistycznego poglądu w tej dziedzinie, że… może nie jest to największe zagrożenie, przed jakim stoimy — mówi Baum.
Niektórzy naukowcy uważają, iż nieunikniona subiektywność związana z definiowaniem misinformacji sprawia, iż nie jest to w ogóle dziedzina badań naukowych. „Chociaż wprowadzające w błąd informacje są powszechne i szkodliwe, nie może istnieć — a dokładniej nie powinna istnieć — nauka o wprowadzających w błąd treściach” — napisał na początku tego roku Dan Williams, adiunkt w dziedzinie filozofii na Uniwersytecie w Sussex.
Próba zmierzenia ekspozycji ludzi na wprowadzające w błąd treści lub ich „podatności” na nie jest błędem, napisał Williams. „A wyjątkowo błędne jest zlecanie klasie ekspertów od misinformacji określenia, które z prawdziwych twierdzeń mimo wszystko wprowadzają w błąd„.
Prawica kontra „kompleks cenzorski”
Nie dość, iż dziedzina badań nad dez— i misinformacją walczy z własnymi problemami, w USA staje również w obliczu zewnętrznego ataku ze strony Republikanów, który zdaniem wielu miał mrożący efekt. W swoich pozwach politycy twierdzili, iż badacze dezinformacji koordynowali działania z administracją prezydenta Joego Bidena, aby cenzurować wypowiedzi podczas pandemii COVID-19.
Jednak według zeszłorocznej decyzji Sądu Najwyższego powodowie nie byli uprawnieni do wniesienia pozwu w tej sprawie. Pozostawiło to bez odpowiedzi główne pytanie, czy interakcje między administracją Bidena a platformami mediów społecznościowych byłyby dozwolone przez prawo Stanów Zjednoczonych.
Ataki te miały jednak swoje konsekwencje. Stanford Internet Observatory, które prowadziło głośne prace nad misinformacją związaną z wyborami, zostało zlikwidowane po tym, jak stało się celem pozwów sądowych i wezwań do Kongresu ze strony Republikanów.
Agresywne działania prawne przeciwko grupom badającym misinformację i platformom mediów społecznościowych będą prawdopodobnie kontynuowane. Brendan Carr, kandydat Trumpa na szefa Federalnej Komisji Komunikacji, już rozpoczął działania mające na celu demontaż „kompleksu cenzorskiego”.
W międzyczasie, wyczuwając wiatr zmian, platformy powoli dostosowywały swoje podejście do dezinformacji. Po swoich sceptycznych komentarzach po wyborach w 2016 r. Zuckerberg gwałtownie zmienił swoje stanowisko w sprawie „fake newsów”.
W kolejnych latach coraz bardziej reagował na naciski mające na celu usunięcie problematycznych treści z platform należących do Meta, czego kulminacją było zawieszenie Trumpa po szturmie na Kapitol w 2021 r. Od tego czasu wahadło odchyliło się w drugą stronę. Profil Trumpa został po cichu przywrócony w 2023 r. z zastrzeżeniem dodatkowego monitorowania, a przed zeszłorocznymi wyborami uruchomiony w pełni.
Starcia zwolenników Donalda Trumpa z policją. Waszyngton, 6 stycznia 2021 r.
W sierpniu ub.r. Zuckerberg wysłał list do Republikanów w Kongresie, wyrażając ubolewanie, iż Meta zastosowała się do nacisków administracji Bidena, aby cenzurować treści związane z COVID-19. Twierdził, iż firma jest gotowa, by następnym razem się obronić.
— Ktoś taki jak Zuckerberg po prostu płynie z prądem władzy. Nie ma żadnych szczególnie silnych poglądów politycznych poza przywiązaniem do bogactwa i deregulacji — komentuje Alice Marwick, dyrektor do spraw badań w Data & Society, instytucie badawczym non-profit.
Pogarda Elona Muska dla moderacji treści na X również przyspieszyła zmianę standardów branżowych i przyczyniła się do ograniczenia kontroli treści na innych platformach. W 2023 r. YouTube, X i Meta przestały oznaczać lub usuwać posty, które powtarzały twierdzenia Trumpa. YouTube oświadczył, iż nie będzie już usuwał filmów fałszywie twierdzących, iż wybory prezydenckie w 2020 r. zostały „skradzione” Trumpowi.
Na najnowszej platformie Meta, Threads, użytkownicy mają większą kontrolę nad tym, czy widzą kontrowersyjne lub spiskowe treści. Bluesky, platforma zbierająca w tej chwili niezadowolonych byłych użytkowników Twittera, przyjmuje to samo podejście. Zwolennicy solidnego moderowania treści skrytykowali te zmiany, ale kontrola wypowiedzi politycznych zawsze była kontrowersyjna. Kiedy Trump został po raz pierwszy usunięty z Facebooka, wielu światowych przywódców potępiło ten ruch jako cenzurę.
Niektórzy badacze, np. politolog Joseph Uscinski z Uniwersytetu Miami, zwrócili uwagę, iż korzenie Big Disinfo, wyrosłe z buntu przeciwko Trumpowi, doprowadziły do rażąco jednostronnych zaleceń dotyczących wolności słowa. Doprowadziło to do „niezamierzonej tendencji do opowiadania się po jednej ze stron spolaryzowanej debaty politycznej” i „asymetrycznej patologizacji tego, co my, badacze, uważamy za fałszywe przekonania”.
„Bezbarwna i bezosobowa” analiza
Chociaż media społecznościowe nie zdominowały tym razem powyborczej analizy, misinformacja — i dyskusja na jej temat — wciąż jest charakterystyczna. Trump i jego głośni zwolennicy, tacy jak Elon Musk, powtarzali na przykład bezpodstawne plotki o imigrantach zjadających zwierzęta domowe. Pomimo najlepszych starań ruchu walczącego z misinformacją tego rodzaju retoryka weszła do głównego nurtu w 2016 r.
— Dyskurs publiczny w kraju przesunął się na prawo, więc nie trzeba już patrzeć na środowiska skrajne, aby słyszeć wypowiedzi antyimigranckie, antyfeministyczne, transfobiczne, anty-LGBTQ, które są popierane przez ludzi z całej elity — mówi Marwick.
Jednak to, w jakim stopniu można za to winić media społecznościowe, pozostaje kwestią otwartą. „Polaryzacja”, niegdyś przedstawiana jako globalny kryzys wynikający z platform internetowych, w tej chwili wygląda bardziej na produkt spolaryzowanej kultury politycznej i medialnej w USA. Jedno z ostatnich badań wykazało, iż polaryzacja pozostała taka sama lub zmniejszyła się w prawie każdym innym kraju w latach 1980-2020.
Ustalenie wpływu misinformacji na wyniki wyborów okazało się tak trudne, iż autorzy artykułu z „Misinformation Review” zasugerowali, iż „stawia badaczy przed niemożliwym do wykonania zadaniem”.
— Wiele osób powiedziałoby, iż można to zrobić, gdybyśmy mieli dostęp do odpowiednich danych lub zasobów — mówi jedna z autorek artykułu, Irene Pasquettto, adiunktka w College of Information na University of Maryland. — Osobiście uważam, iż jest to coś, czego nie można określić ilościowo, naukowo.
Osoby, z którymi konsultowałam się na potrzeby tego artykułu, przewidują, iż dziedzina ta dostosuje się, aby objąć nowe odkrycia, być może z coraz większym naciskiem na kampanie dezinformacyjne prowadzone na Globalnym Południu. W obliczu rosnącej krytyki badacze z University of Washington w Seattle powrócili już do „fundamentalnych ram” sprzed 2016 r.
Na poziomie społecznym przytłaczające skupienie się na tym, czy informacje są prawdziwe, jako podstawa analizy politycznej, zaczyna wydawać się ślepym zaułkiem. — Ostatnio dużo o tym myślałam… O tym, jak ramy dezinformacji nas zawiodły i co możemy zrobić inaczej — przyznaje Marwick. — Problemem nie są „jednostki faktów”, prawda? Problemem są te wielkie, lepkie historie, a wiele z nich ma setki lat.
Jako przykłady narracji, które utrzymują się od tysiącleci, Marwick wymienia przestępczość imigrantów — na przykład fałszywe historie opowieści o imigrantach jedzących zwierzęta domowe — oraz oszczerstwa, jakoby wiceprezydentka Kamala Harris rzekomo zrobiła karierę „przez łóżko”.
— Wiele z tych rzeczy pozostaje w pamięci, nie dlatego, iż same informacje są prawdziwe lub fałszywe, ale dlatego, iż wiążą się ze zdroworozsądkowym rozumieniem tego, jak działa świat — twierdzi.
Jak więc walczyć z tego typu narracjami? Najwyraźniej nie dzięki kwestionowania, fact-checkingu lub ostrzeżeń w katastroficznym tonie. Center for Working-Class Politics zbadało kampanię Harris, aby ocenić oddźwięk różnych komunikatów wśród wyborców w wahających się stanach. „Trump jest zagrożeniem dla demokracji” okazał się zdecydowanie najmniej atrakcyjnym przekazem wśród wyborców.
— Kiedy przyjmiesz takie skoncentrowane na informacjach rozumienie wyborców lub odbiorców wiadomości, naprawdę ogranicza to pytania o to, dlaczego prawica jest skuteczna — mówi prof. Peck. Analiza po 2016 r. była „bezbarwna i bezosobowa”, skupiała się na „kreatorach technologii i rosyjskich botach”, zauważa.
Peck bada alternatywne media, w tym podcasty, i twierdzi, iż perswazja częściej sprowadza się do „gospodarza i jego charyzmy, jego mocy i jego publiczności — bardzo ludzkich spraw”.
Pomysł, iż amerykański podcaster Joe Rogan „daje ludziom naukę kiepskiej jakości, a gdybyśmy dali ludziom naukę dobrej jakości, moglibyśmy go pokonać, to w pewnym sensie błędne rozpoznanie tego, gdzie Joe Rogan zyskuje swój autorytet kulturowy, skąd bierze się zaufanie między nim a jego publicznością”.
— Ten pomysł, iż dajesz ludziom najlepsze punkty do rozmowy i jesteś mistrzem faktów… Trzeba wyjść poza to — uważa Peck.