Dlaczego tolerujemy kłamstwa w imię zabawy, taniej rozrywki, usprawiedliwiamy głupawe żarty, godząc się poniekąd na fake newsy i dezinformację? Ktoś powie, iż to tylko tradycja, która nikomu nie szkodzi. Ktoś inny, iż to tylko jeden dzień w roku, więc nie ma o co kruszyć kopii. Ale czy na pewno nie ma?
Tradycja prima aprilis wywodzi się ze starożytnego Rzymu, w Polsce przyjęła się w XVI wieku. Dziś jednak, kiedy media rządzą światową informacją, rozpowszechnianie fałszywych wiadomości pod postacią żartów ma inny sens i może powodować nieprzewidywalne skutki. Z pewnością znaleźli się tacy, którzy uwierzyli (wiara jest niezbędna do tego, żeby żart się „udał”) w „informację”, iż łódzcy strażnicy miejscy będą dawać mandaty za zbyt szybkie bieganie po parkach albo iż UFO wylądowało w Londynie. Śmieszyć może informacja o latających pingwinach, ale kiedy mieszkańcy amerykańskiego miasta Milton usłyszeli z mediów o erupcji wulkanu, wpadli w popłoch. A to był tylko żart…
1 kwietnia prawdziwe informacje mogą być potraktowane jak fałszywe i odwrotnie, fake news może być uznany za prawdę, bo dziś trudno odróżnić primaaprilisowe żarty od faktycznych newsów. Ktoś powie: „i co z tego, skoro taki żart nikomu nie szkodzi”. Czy jednak na pewno nie szkodzi? Szok przeżył nasz redakcyjny kolega Tomasz Gawiński, kiedy przeczytał 1 kwietnia tego roku na stronach gdyńskiego portalu (jego założycielem i redaktorem naczelnym jest Piotr Wyszomirski) wywiad, który rzekomo miał on przeprowadzić z jednym z najbogatszych do niedawna Polaków, biznesmenem Ryszardem Krauzem. Gawiński nigdy takiego wywiadu nie zrobił, a teraz jakoby pojawił się on w najnowszym numerze „Angory”.
Rzekomy wywiad składał się z infantylnych, mało zabawnych pytań i odpowiedzi i był atakiem na urzędującego prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka. Okazało się, iż tekst miał być primaaprilisowym żartem. Wyszomirski po interwencji Gawińskiego nie opublikował przeprosin, których należałoby od niego oczekiwać, ale coś, co nazwał „sprostowaniem”, jednocześnie pouczając, iż „dowcipów nie powinno się tłumaczyć”. Słowem, nic się nie stało, bo to był dowcip i sprawy nie ma.
Wyszomirski zdaje się nie zrozumiał, iż primaaprilisowy żart nie powinien nikogo obrażać ani wyrządzać krzywdy. W przypadku tego „wywiadu” autor posłużył się, po pierwsze, instrumentalnie nazwiskami osób publicznych, nieświadomych dokonywanej manipulacji, wkładając w ich usta niewypowiedziane przez nie słowa. Nie skontaktował się z nimi przed publikacją, nie poinformował o niej, nie uzyskał dla niej ich zgody. Po drugie, zabawił się ich publicznymi wizerunkami, wykorzystując je do politycznego ataku na prezydenta miasta. Po trzecie, nie zdjął tekstu z portalu zaraz po interwencji Tomasza Gawińskiego, tylko targował się o czas, w którym usunie go ze strony.
Dla mnie ten tekst nie był zwykłym dowcipem, ale etycznym nadużyciem, jako iż naruszył co najmniej trzy zasady Karty etycznej mediów (nie mówiąc już o zasadzie prawdy): szacunku i tolerancji, pierwszeństwa dobra odbiorcy (bo jakie dobro było tu wzięte pod uwagę?) oraz wolności i odpowiedzialności, albowiem autor „żartu” pozwolił sobie na zbyt wiele, a odpowiedzialność za publikację wziął dopiero po interwencji zbulwersowanego dziennikarza. Oby ta historia dała do myślenia autorom takich „żartów”, bo – jak napisał Tomasz Gawiński na Facebooku – uczciwiej i dowcipniej byłoby, gdyby Wyszomirski zrobił wywiad z koniem. Przynajmniej koń by się uśmiał!