Eksperyment: rekrutacja (2/2)

namiekko.pl 8 lat temu

czyli: drugie pięć z moich dziesięciu rekrutacyjnych oświeceń
czyli: nigdy więcej tą drogą

To druga część wpisu rekrutacyjnego, którego rozmiar wymknął się nieco spod kontroli. W poprzednim odcinku zdradziłam trochę informacji o pracodawcach, do których aplikowałam i przedstawiłam pierwszą połowę moich rekrutacyjnych „oświeceń”. Dotykały one tematów dość uniwersalnych. W tej części przedstawiam odkrycia bardziej osobiste oraz wyjaśniam, jak się to wszystko skończyło.

Lista 10 odkryć, ciekawostek i sensacji

Miejsca 6-10.

(Ekipa przy pracy. Oczywiście nie jest to moje zdjęcie, tylko scena z serialu. Którego pierwsza połowa była całkiem niezła. Tak samo może być w przypadku tego wpisu.)

6. Facepalm. Operacja odczytu z HashMapy nie jest bezpieczna dla wątków

Miałam kilka takich technicznych eurek. Jeden rekruter na etapie programowania live wymusił na mnie użycie interfejsu funkcyjnego, dzięki czemu zrozumiałam, co w nim fajnego (można zaimplementować go jedną lambdą!). Inny przypomniał mi podstawowe fakty na temat modelu pamięci w języku, który uważam za ulubiony. Ale najbardziej wstrząsający był moment, w którym młodszy ode mnie o jakieś dziesięć lat* chłopak opowiedział mi o dziurze w moim kodzie. Wielowątkowy kod synchronizował dostęp do metody zapisującej dane w javowyom obiekcie HashMap, ale nie ograniczał odczytu. Efekt: możliwość zgubienia obiektu przy pobieraniu go z mapy, o ile w międzyczasie dodanie nowej wartości powoduje zmianę podziału obiektów pomiędzy kubełki. Yeah.

7. Państwowa uczelnia to świat po drugiej stronie lustra

Startując w konkursie na adiunkta wiedziałam, iż mam do czynienia z budżetówką. Zero benefitów, skromniejsze płace. Po stronie plusów, w moim wyobrażeniu: inspirujące towarzystwo mądrych ludzi, wymiana wiedzy, prowadzenie badań bez dyszących w kark terminów wdrożeń. Zakończenie tej historii relacjonuję w ostatniej części tego tekstu. Tu przedstawiam “czerwone flagi”, które mimo mojej początkowej ekscytacji i perspektywy pracy z osobami, które podziwiam i uwielbiam, odwiodły mnie od pracy w tym miejscu:

  • Flaga 1: poczta pantoflowa, zwana inaczej wiedzą plemienną. Większość istotnych informacji nie jest dostępna publicznie. Gdyby nie znajomości na wydziale, nie wiedziałabym na przykład o tym, że…
  • Flaga 2: petenci czekają w kolejce. Dzień przed kwalifikacjami podano mi godzinę. Tę samą podano pozostałym kandydatom. Było nas, nomen omen, siedmioro… Wchodziliśmy do sali w kolejności alfabetycznej. Moje nazwisko zaczyna się od litery “W”. Cień nadziei zamigotał w postaci kandydata na “Ż”, ale ponieważ akurat trwały narodziny jego dziecka, poproszono go jako pierwszego. Na czekaniu spędziłam trzy owocne godziny, podczas których moim dzieckiem opiekowała się dobrze opłacona niania. #optymalnewykorzystanieczasu
  • Flaga 3: cisza. Pomyślnego nieoficjalnego wyniku konkursu gratulowano mi jeszcze tego samego dnia, ale musiał on zostać oficjalnie zatwierdzony przez rektora. Przez kolejne półtora miesiąca instytucja, która (jak się ostatecznie okazało) zdecydowała się mnie zatrudnić, nie wystosowała żadnego komunikatu na ten temat. Nie odebrałam maila, pisma ani telefonu, mimo iż podałam te dane w dokumentach aplikacyjnych, tuż obok numeru PESEL i stanu cywilnego.

8. Odkrycie personalne: patologicznie nienawidzę rozczarowywać

Pierwszy sygnał pojawił się już w styczniu, kiedy zaczęłam przepytywać potencjalne nianie. Do sprawy podeszłam biznesowo – wystawiłam ogłoszenie, przejrzałam odpowiedzi, umówiłam spotkania. W pracy regularnie prowadziłam rozmowy kwalifikacyjne – była to da mnie emocjonalnie obojętna rutyna. Okazało się jednak, iż kiedy nie mogę się zasłonić firmą, sprawy mają się zgoła inaczej, .

Podczas spotkań poznałam kilka ciepłych, doświadczonych, zdeterminowanych, bezrobotnych (lub pracujących na ochronie), kobiet, spośród których wybrać mogłam tylko jedną. Było to dla mnie naprawdę trudne do zniesienia. Pod koniec modliłam się, żeby staropolskim zwyczajem kilka kandydatek bez uprzedzenia nie pojawiło się na umówionej rozmowie.

Obiecałam sobie ten temat przepracować. Zanim się jednak do tego zabrałam, ruszyłam we własne tournée rekrutacyjne. A tam czekała mnie powtórka z rozrywki.

Rozumiem, iż korporacje są bezduszne. Że w razie przejściowych kłopotów (czy relokacji) większość z nich nie będzie miała wobec mnie żadnych skrupułów. A jednak nie potrafię tej przerośniętej empatii dezaktywować. Prowadząc równoległe rozmowy z różnymi firmami, które nie zdążyły choćby jednoznacznie określić swoich intencji, i tak czułam się jak zdrajca. Wcześniej wyobrażałam sobie, jak siedzę z lampką wina nad stertą propozycji. W praktyce nie potrafiłam z pokerową twarzą odpowiadać na powtarzające się pytanie „co przekonałoby panią do pracy w naszej firmie”, zwłaszcza kiedy czułam już, gdzie najbardziej mi się podoba. Ostatecznie przez to nie wszystkie procesy doprowadziłam do końca.

9. Najtrudniejsze pytanie

Jak wyżej.

Kilka razy na końcowym etapie rekrutacji usłyszałam pytanie, jaka byłaby moja wymarzona praca, albo jak firma mogłaby przygotować stanowisko dla mnie.

Od lat jednym z moich największych problemów jest to, iż interesuje mnie za dużo rzeczy i w zbyt wielu dziedzinach jestem w miarę dobra. Do niedawna nazywało się to „słomiany zapał” (ewentualnie “trzymanie pięciu srok za ogon”), ale w tym roku poznałam o wiele lepiej brzmiące słowo „multipotencjalista”. Myślę, iż niedługo napiszę o tym więcej.

W każdym razie, wyobrażałam sobie, iż dostanę gotowe oferty i wybiorę najciekawszą. Programowanie, prowadzenie projektów, wykładanie – chciałam zobaczyć komplet propozycji i wtedy zdecydować. Zadawane w dobrej wierze pytania o moje osobiste preferencje przymuszały mnie do przejęcia inicjatywy i dokonania wyborów, przed którymi od dawna uciekam.

10. Tygodnie maglowania pozwalają lepiej poznać samego siebie

Kolejne sztampowe i okryte niesławą pytanie rekruterów to “gdzie widzisz siebie za pięć lat?”. Plan pięcioletni próbowałam w swoim życiu stworzyć więcej niż raz. Efekt zawsze wyglądał jak pajęczyna, z masą strzałek, warunków, wyjątków i zastrzeżeń. A jednak kiedy to pytanie wróciło do mnie na sam koniec, i kiedy musiałam dokonać wyboru pomiędzy dwoma proponowanymi mi dość różnymi stanowiskami, okazało się, iż tygodnie maglowania i wytrącania mnie ze strefy komfortu pozwoliły mi odkryć kilka prawd swój temat. Podczas zupełnie ostatniej rozmowy byłam już w stanie uczciwie i ze sporym przekonanie na to pytanie odpowiedzieć. Co uważam za jedną z największych wartości w całej tej przygodzie.

(cudze materiały rekrutacyjne)

I żyli długo i szczęśliwie

Stworzyłam sobie następujący plan A: uczelnia w połączeniu ze zdalną pracą w polskim startupie o ugruntowanej pozycji, zajmującym się dokładnie “moją” naukową dziedziną. Plan legł jednak w gruzach przez problemy opisane w punkcie 7, a doprawione wymianą kilku maili z dziekanatem. Nie jestem gotowa na skoki ciśnienia o takiej amplitudzie.

W dalszej kolejności nie bez żalu wycofałam się także z długoterminowej współpracy ze wspomnianym startupem. Zdalny etat przestał być kuszący w zestawieniu z nową pracą mojego męża, w której spędza trzy lub cztery dni w tygodniu poza Poznaniem. Cały dzień w domu, przy biurku, cały wieczór w domu, nad śpiącym dzieckiem… Mój ekstrawertyzm potrzebuje ujścia.

W ramach mocnego planu B zgłosiłam się na finalizację rozmów do najfajniejszej z odwiedzonych przeze mnie poznańskich firm. Na szczęście się na mnie nie obrazili. W październiku, a więc już za kilka dni, zaczynam nową pracę jako Technical Product Manager w firmie z fajnym produktem, miłymi ludźmi, wygodnym biurem, w odległości 15 minut na rowerze od mojego domu. Już nie mogę się doczekać!

I mam nadzieję, iż przez wiele najbliższych lat nie będę musiała kolejny raz przechodzić przez rekrutacyjną mękę.

Notatka na przyszłość

Szalenie interesujące doświadczenie. Szansa na odkrycia na temat siebie, rynku pracy, innych ludzi. Nigdy więcej nie robić tego w ten sposób.

Przypisy

* Ponieważ dzisiaj jest to mój kolega z pracy, wiem już, iż jest ode mnie młodszy o jedyne cztery wiosny.

Idź do oryginalnego materiału